Nie jest tajemnicą, że swego czasu Katarzyna Grochola codziennie chodziła do Kościoła. Jednak skandale, zamiatane pod dywan przez duchownych, o których się w ostatnich latach zaczęło mówić, zmieniły jej podejście do tej kwestii. Dziś woli modlić się w domu, bo oddziela wiarę od instytucji, jaką jest Kościół. A jak do tego podchodzi jej córka - Dorota Szelągowska? Prowadząca program "Totalne remonty Szelągowskiej" zdradziła to w swoim nowym felietonie na łamach "Wysokich Obcasów". Gwiazda TVN nie gryzła się w język.
Kiedyś Dorota Szelągowska deklarowała się jako katoliczka i według niej życie było łatwiejsze. Z biegiem czasu jednak wiele sytuacji, których była świadkiem czy o których słyszała, zweryfikowało jej wiarę. I ta z biegiem czasu zaczęła słabnąć. "Ze wszystkich rzeczy, jakie przychodzą mi do głowy, to chyba właśnie myślenie o Bogu – czyli początku i sensie, jest najbardziej 'obłędogenne' [...] Czasami zazdroszczę sobie samej, gdy byłam katoliczką i świat był cudownie prosty. Nie podważałam, przyjmowałam, wierzyłam. Nie z głupoty, ale z wyboru. To było bardzo bezpieczne i dobre. A potem przestałam, no i się zaczęło - zaczęła. Ważnym momentem, który zmienił wszystko była choroba jej znanej matki. Zaczęła zastanawiać się, kim tak naprawdę jest Bóg i czy istnieje naprawdę oraz czy ma wpływ na nasze życie.
Czy ktoś wymyślił kiedyś, jaką podążam drogą i co mi się przydarzy? A jeśli tak, to kto? Bóg czy może ja sama, wybierając kolejną postać do inkarnacji, zdecydowałam, że muszę przeżyć to, co przeżywam, i dać radę [...] A jeśli to Bóg, to co miał na myśli, jeśli w swoim planie, poza stworzeniem świata i wysłaniem swojego syna na śmierć, umieścił jeszcze raka dla mojej mamy? Dwa razy
- zastanawia się Szelągowska.
W dalszej części swojego felietonu Dorota Szelągowska, rozprawiając o Bogu, poprosiła czytelników, by zastanawiając się nad tym, kim jest, odrzucili wszystko, w czym zostali wychowani. I pokusiła się o krótką bajkę zainspirowaną Pismem Świętym, w której nie odmówiła sobie ironii.
"Jest władca, którego lud bardzo rozczarował. Mieszkańcy zachowywali się źle, nie stosowali do zasad, byli po prostu okropni. Ale ten władca był dobry i bardzo chciał wybaczyć, więc wydał ludowi swojego syna, po to, żeby ci go zabili, a potem go wskrzesił, bo miał magiczną moc, i wtedy już mógł wybaczyć, co też niezwłocznie uczynił. Zrozumieliście? Coś jest niejasne? A i nie zapominajmy, że wcześniej ten sam władca wystawiał na próby wybranych mieszkańców, każąc im zabijać tych, których najbardziej kochali, żeby udowodnili swoje przywiązanie i nadrzędność króla. Dziś zapewne władcę ścigałby trybunał w Hadze, ale jako że to było bardzo dawno temu, to jego losy potoczyły się trochę inaczej - napisała. Stwierdziła też, że 4 proc. Polaków uważa, że ziemia jest płaska i dziwi się, że z tych ludzi normalne jest się śmiać, a z tych, co wierzą w zmartwychwstanie jednak nie. "Rozumiem, że są badania i dowody na to, jak wygląda ziemia, ale takie same dowody są na to, że człowiek, jak umrze, to nie żyje, a nie zmartwychwstaje i udaje się w miasto. I jak tu nie dostać obłędu?" - pyta.
Na koniec zadeklarowała, że choć "chwilowo nie jest katoliczką", to w Boga wierzy. Jednak im dłużej o nim myśli, tym więcej pojawia się niejasności. "Szukam, poznaję, doświadczam i kompletnie nic nie rozumiem. Ale może to i dobrze" - podsumowała specjalistka od remontów.