James Bond, ojciec Indiany Jonesa, Draco... Niezliczone role Seana Connery'ego błyskawicznie zapewniły mu status gwiazdy, którego nie mogły zepsuć nawet oskarżenia o przemoc i mizoginizm. Nic dziwnego, że zaproponowano mu w końcu lat 90. rolę najważniejszego sędziwego czarodzieja - Gandalfa. Pomógł też fakt, że Peter Jackson był ogromnym fanem Agenta 007 - od razu widział Connery'ego w roli potężnego maga.
Sean Connery otrzymał skrypt, odbyły się nawet telefoniczne wstępne negocjacje co do stawki. Potem jednak aktor zamilkł, a ostatecznie odrzucił rolę bez podania przyczyny. Reżysera "Władcy Pierścieni" goniły terminy a jego Gandalf wciąż nie był wybrany. Konieczne było znalezienie kogoś innego, równie dobrego. Udało się z sirem Ianem McKellenem. A co z Seanem Connerym? Jeden z producentów "Władcy" zdradził, że dotarły do nich informacje, jakoby aktor nie zrozumiał scenariusza i po jego przeczytaniu uznał, że jest zwyczajnie głupi. Niestety, nie ma zdjęć ze słynnego rozdania Oscarów w 2002, na których uwieczniono minę Connery'ego - tego wieczoru patrzył, jak cała ekipa od "Władcy" wchodzi na scenę po kilkanaście razy, odbierając kolejne statuetki.
Nie tylko Sean Connery "nie zrozumiał" scenariusza. W podobnej sytuacji znalazł się Bruce Willis, który na sam koniec lat 80. dostał do ręki scenariusz do "Uwierz w ducha". Tak, chodzi o ten sam film, który w pewnym wieku ogląda się w zapętleniu, a gra tam oczywiście nieodżałowany Patrick Swayze.
Jeśli Sean Connery postanowił nigdy nie komentować kwestii roli Gandalfa, tak Bruce Willis z brutalną szczerością powiedział w rozmowie z "The New York Times":
Powiedziałem "Ej, ten gość jest martwy. Jak niby ma być z tego romans?" I tak powstały słynne 'ostatnie słowa'..."
I pomyśleć, że to Bruce mógł lepić z Demi Moore gliniane naczynie... Kwestia byłaby podwójnie ciekawa, bowiem kiedy "Uwierz w ducha" miało premierę, Bruce i Demi byli małżeństwem, a tak rolę ukochanego zagrał inny kolega z branży.
Kiedy Ridley Scott zastanawiał się, kto mógłby zagrać gladiatora Maximusa, jako pierwszy do głowy przyszedł mu Mel Gibson. To do niego zwrócono się z pytaniem, czy byłby zainteresowany rolą. Grający zaledwie pięć lat wcześniej w "Braveheart" aktor w tym przypadku... odmówił. Twierdził, że "jest za stary do roli".
Argument był o tyle absurdalny, że po 2000 roku, po premierze "Gladiatora", Mel wystąpił jeszcze w wielu filmach, które wymagały od niego sporego wysiłku fizycznego. Być może jednak 43-letni wówczas aktor czuł się stary i zmęczony. Rola przepadła i przypadła 36-letniemu Russellowi Crowe.
Kto rozumie wszystkie ontologiczne aspekty "Matriksa", niech pierwszy rzuci kamieniem. Will Smith przynajmniej był szczery, kiedy tłumaczył mediom, dlaczego nie podjął się roli Neo Andersona:
To jedna z tych sytuacji, które nie napawają mnie dumą, ale... no cóż. Oferta przyszła w dość szalonym momencie mojego życia. Zrobiłem "Dzień Niepodległości" rok wcześniej i nie miałem ochoty na kolejny film o obcych, bo zostałbym "tym gościem od filmów o obcych" - wyznał na swoim kanale na YouTubie.
To była jedna z przyczyn. Ta druga była o wiele prostsza. Spotkał się z Wachowskimi, wysłuchał opowieści, że skakałby z budynków, strzelałby, kule zatrzymywałyby się w powietrzu, a wszystko działoby się w komputerze, kamera poruszałaby się naokoło niego...
Nie zrozumiałem tego. To trudny film! "Wszyscy żyją w komputerach, uuu". Dopiero jak obejrzałem, to zrozumiałem, o co chodziło.
Will Smith sam poruszył też kwestię koloru skóry. Neo w jego wykonaniu byłby bardzo odmienny od Keanu Reevesa. Okazuje się, że w przypadku, gdyby Will zdecydował się na rolę, Morfeusza zagrałby... Val Kilmer. A to by oznaczało, że Laurence Fishburne zostałby poza produkcją:
Gdybym się zgodził, zepsułbym "Matriksa", bo Laurence Fishburne jako Morfeusz był doskonały. Dlatego rolę odrzuciłem i... zrobiłem "Bardzo dziki zachód". Nie jestem z tego szczególnie dumny - stwierdził Will Smith.
Willowi można chyba tylko podziękować, że odrzucił tę rolę.
Al Pacino jako Han Solo? Nie powiem, że mało brakowało. Brakowało sporo, bo Pacino odrzucił projekt na dość wczesnym etapie negocjacji. Podobno poszło o to, że... nie zrozumiał (okazuje się, że to częsta przypadłość), o co chodzi z tymi planetami, galaktykami, Rebelią, kostiumami i dziwolągami z innych odległych uniwersów.
To był ten moment w mojej karierze, kiedy oferowano mi WSZYSTKO - wyznał z rozbrajającą skromnością w rozmowie z MTV. - Byłem Ojcem Chrzestnym. Nie interesowało ich, czy będę odpowiedni do roli czy też nie, czy będę umiał coś zagrać, czy nie.
Miałem grać partie Hana Solo, ale nic z tego nie rozumiałem. Krótko mówiąc, to mi Harrison Ford zawdzięcza karierę. Kiedyś będzie musiał mi się odpłacić! Każę mu zbudować sobie dom - żartował w "LA Weekly".
Trzeba przyznać, że nie tylko Harrison Ford powinien być mu wdzięczny. My również.
Dzisiaj ciężko wyobrazić sobie kogoś innego niż Kate Winslet w roli Rose w "Titanicu". A jednak - James Cameron oferował angaż Gwyneth Paltrow. Aktorka, która teraz bardziej znana jest ze świec o zapachu waginy niż nowych ról filmowych, wówczas była na świeczniku. Mogła przebierać i wybierać w możliwościach, a "Titanic" zraził ją już na wstępie. W tym samym czasie otrzymała też propozycję, żeby grać w "Wielkich nadziejach" i "Przypadkowej dziewczynie". Czemu zrezygnowała z "Titanica"?
Oficjalna wersja jest taka, że kiedy zobaczyła, jak wiele efektów specjalnych będzie potrzebnych, żeby "Titanic" popłynął a następnie zatonął, Gwyneth odrzuciła rolę w obawie, że przyćmi to jej grę aktorską. Jednak w 1998 roku, chwilę po zdjęciach do swoich dwóch nowych tytułów Gwyneth tak tłumaczyła rezygnację:
"Wielkie nadzieje" i "Przypadkowa dziewczyna" miały wspaniałe postaci i wspaniałe historie. "Titanic" miał tylko statek - podsumowała.
Jeśli to nie jest argument, to ciężko powiedzieć, co nim jest.
Scena, która wciąż rozpala wyobraźnie dorosłych i nastolatków na całym świecie - Sharon Stone w czasie przesłuchania w "Nagim Instynkcie" przekłada nogę na nogę. A teraz wyobraźcie sobie, że to nie Sharon Stone, tylko Michelle Pfeiffer. Mogłoby tak być, gdyby Pfeiffer nie odrzuciła tej roli. Jaki był powód? Bardzo prozaiczny i zrozumieją go rodzice:
Byłam wtedy bardzo wybredna. Bardzo ciężko było mi zostawiać dzieci i iść do pracy, szczególnie, że zaczynały wtedy szkołę. Przedtem brałam je ze sobą wszędzie, gdzie potrzebowałam. Ale w tamtym czasie przyszedł moment zwrotny. Mój mąż dostał pracę, w której nie mógł sobie pozwolić na przychodzenie i wychodzenie o dowolnej porze. Musieliśmy uprawiać istną żonglerkę naszym czasem - tłumaczyła People powody odrzucania bardzo wielu ról na początku lat 90.
Nigdy nie dowiemy się, czy tak samo rozgrzałaby do czerwoności w Tej Scenie...
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!