• Link został skopiowany

Działanie "oklaskomierza" spędzało wam sen z powiek? Tajemnica "Od przedszkola do Opola" ujawniona

"Od przedszkola do Opola" to program, który był hitem w latach 1995-2007. Prowadził go Michał Juszczakiewicz, który po czasie zdradził pewien sekret dotyczący formatu.
Michał Juszczakiewicz
Fot. Rafał Mielnik / Agencja Wyborcza.pl

"Od przedszkola do Opola" pomógł wielu młodym talentom spełnić swoje największe marzenie - mowa o wystąpieniu na scenie w telewizji. Uczestnikami show były dzieci, których zadaniem było wykonanie hitów gwiazd polskiej sceny muzycznej. W formacie zobaczyliśmy między innymi Sylwię Grzeszczak, której kariera bardzo się rozwinęła od czasu emisji programu. Co na temat kulis dowiadujemy się od legendarnego prowadzącego?

Zobacz wideo Sylwia Grzeszczak i jej forma. Po prostu WOW

Michał Juszczakiewicz wraca do czasów "Od przedszkola do Opola". Zaczął od prezentów

Michał Juszczakiewicz kojarzony jest z takimi produkcjami jak "Gorączka", "Człowiek z żelaza", "Miś" i "Czułe miejsca". Największą popularność przyniósł mu jednak wspomniany program. - Ustaliliśmy, że prowadzącym powinien być aktor. Zaczęło się szukanie i wtedy się okazało, że najbardziej zorientowaną osobą w temacie jestem ja. Chciałem reżyserować, więc zgodziłem się na prowadzenie, pod warunkiem objęcia reżyserii - mówił Juszczakiewicz w rozmowie z "Rewią". Z kolei w najnowszym wywiadzie aktor odkrył kilka nieznanych tajemnic dotyczących programu. Uczestnicy "Od przedszkola do Opola" mogli liczyć na upominki, które były bardzo atrakcyjne. 

To były zabawki od sponsorów, potężne misie-przytulanki, czasami jakieś drobne instrumenty muzyczne, walkmany

- wyznał prowadzący dla RMF "OK! Boomer".

Michał Juszczakiewicz
Michał JuszczakiewiczTVP

Michał Juszczakiewicz o tajemnicach "Od przedszkola do Opola". "To był żywy człowiek w środku!"

Widzowie, którzy stale śledzili format, na pewno pamiętają "krzykomierz" czy też "oklaskomierz" działający w enigmatyczny sposób. Występy dzieci w "Od przedszkola do Opola" oceniane były bowiem poprzez natężenie owacji publiczności, zliczanych za pomocą wspomnianego urządzenia. Jak ono działało? Po latach wszystko stało się jasne. - To był żywy człowiek w środku! Doktor nauk o dźwięku z Politechniki Gdańskiej, który przychodził ze swoją tajemniczą walizeczką, w której miał decybelomierz. I ponieważ, chyba na początku, koszty były tak duże, że producent postanowił przyoszczędzić, więc nie stworzyliśmy urządzenia w środku, które automatycznie mierzy ten poziom dźwięku. Pośrednikiem między decybelomierzem a brawami na widowni był pan inżynier - ujawnił aktor. - On tam cichutko wchodził do tej budki do środka, miał krzesełko, miał otworek, przez który wystawiał końcówkę decybelomierza i rozpoczynał mierzenie. Było opóźnienie, on nas informował po jakimś czasie, czasem po sekundzie czy po dwóch. Trzeba pamiętać, że to był jednak pomiar naukowy - dodał. Spodziewaliście się takiego rozwiązania? Zdjęcia z tego kultowego formatu znajdziecie w naszej galerii.

Więcej o: