Agnieszka Włodarczyk i Robert Karaś są w Szwajcarii. Z uwagi na stan zdrowia sportowca lekarze zabronili mu dalszego udziału w morderczym wyścigu. Gdy emocje opadły, aktorka nagrała na InstaStories krótkie wideo, w którym wyjaśniła, co teraz zamierzają zrobić. Lekkoatleta również uspokoił fanów i zdementował, że to nie zmęczenie wpłynęło na rezygnację z tytułu mistrza świata w dziesięciokrotnym Ironmanie.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Rodzice gwiazd. Marina to cała mama. A rodzicielka Małgorzaty Sochy wygląda jak prawdziwa dama
Agnieszka Włodarczyk odezwała się do fanów na InstaStories. Przyznała, że cisza na jej profilu wynikała z tego, że pojawiły się problemy z internetem. Nie ukrywała, że nie może doczekać się powrotu do domu:
Dopiero złapałam neta. Musiałam pójść do kawiarni, bo coś się zepsuło nagle. Wczoraj, kiedy był najważniejszy moment, Robert był w szpitalu to akurat zabrakło neta. Już jest wszystko w porządku, tatuś wrócił do roli tatusia. Wszystko jest git. Niedługo wracamy do domu, ja też już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie usiądziemy na tyłku i spędzimy trochę czasu razem - powiedziała aktorka.
Robert Karaś również zabrał głos na Instagramie i jeszcze raz wyjaśnił, czym była spowodowana rezygnacja z wyścigu.
Tak jak już większość wie, trzy tygodnie temu w Hiszpanii miałem zabieg urologiczny. Na wyścigu w Meksyku w listopadzie zrobił mi się guz, który musiałem wyciąć, ponieważ nie mogłem ani usiąść na siodełku, ani biegać. (...) Chciałem sprostować, że ze zmęczenia mnie lekarz nie dopuścił. To nie było tak. Na rowerze już ten guz się powiększał, na biegu już ta rana pooperacyjna się rozerwała, zaczęła lecieć ropa. Wezwaliśmy karetkę, żeby to jakoś zatamować, zrobić krótki zabieg i wrócić na trasę. Lekarz powiedział, że jest to niemożliwe, że trzeba zrobić operację, bo tam robi się infekcja.
Jak sam zauważył, mógł przyjąć zastrzyki, ale wiązało się to z tym, że automatycznie byłby zdyskwalifikowany.
Jest jedyna opcja, że da mi zastrzyki, które są zakazane, więc i tak nie przeszedłbym tekstów antydopingowych. Samopoczucie było dobre, psychiczne i fizyczne. Wystarczyło pięć minut zrobić przerwy na biegu i jak wstałem, to czułem, że już nie ruszę i tak zaczęło boleć - dodał sportowiec, dziękując przy okazji za wsparcie i trzymanie kciuków.
Mimo że Robert Karaś nie skończył wyścigu, to i tak udowodnił, że prawdziwa pasja do sportu wiąże się z przekraczaniem własnych granic.