Jacek Kramek był wziętym trenerem personalnym, rozwijającym działalność również w internecie. Współpracował m.in. z Mają Bohosiewicz i Katarzyną Cichopek. Trenował z Kasią Dziurską i Akopem Szostakiem. Znał się również z Anną Lewandowską. Jego nagła śmierć zaskoczyła całe środowisko sportowe i celebryckie. W 2021 roku dostał najpierw jednego, a później drugiego rozległego udaru, po którym nie udało się go uratować. Miał zaledwie 32 lata i zakładał rodzinę z Moniką Synytycz. Jego partnerka była wówczas w siódmym miesiącu ciąży. Tuż po tragedii trafiła do szpitala i dwa dni po śmierci ukochanego urodziła wcześniaka. Syn pary ma dziś trzy lata. Niestety ukochana Kramka do dzisiaj nie zaznała spokoju. Aron jest chory, a na jego leczenie potrzebna jest duża suma pieniędzy.
Syn Moniki Synytycz urodził się jako skrajny wcześniak. Dziecko przez pierwsze tygodnie życia przebywało w inkubatorze. Dzień po tym, jak jego mama wyszła ze szpitala, odbył się pogrzeb Jacka Kramka. Z czasem okazało się, że chłopiec nie rozwija się prawidłowo. Po dłuższym czasie i wielu diagnozach u lekarzy, potwierdziło się, że Aron będzie musiał zmagać się z niepełnosprawnością. "Mój syn ma autyzm i porażenie mózgowe. Wymaga specjalistycznej opieki i rehabilitacji. On się nie komunikuje, nosi pampersy. Żyje w takim trochę zamkniętym świecie" - wyznała Monia Synytycz w rozmowie z "Faktem". Syn wymaga całodobowej opieki, przez co musiała poświęcić pracę. Kiedyś zajmowała się fotomodelingiem, jest również fryzjerką. Natomiast zawód zszedł na dalszy plan w obliczu choroby dziecka. "Skupiłam się na fryzjerstwie, ale przy małym dziecku ciężko jest mi pracować" - dodała w wywiadzie. Mimo to, jak podkreśla, do tej pory radziła sobie sama. Postanowiła jednak poprosić o pomoc.
Partnerka zmarłego trenera założyła zbiórkę dla chorego syna. Codzienna opieka nad dzieckiem z niepełnosprawnością wykracza poza podstawowy domowy budżet. Monika Synytycz z rozdzierającym serce apelem zwróciła się do internautów. W rozmowie z "Faktem" wyjaśniła, że jest jej bardzo ciężko. "Ja mieszkam w Warszawie tylko dlatego, że chodzimy do takiego szpitala dziennego, gdzie Aron może chodzić na zajęcia terapeutyczne. Chodzimy też na rehabilitację prywatną. Kiedy chciałam się zapisać na rehabilitację (na NFZ - przyp. red.), to mi powiedzieli, że mam czekać trzy lata. Więc ja wszędzie prywatnie chodziłam. Praktycznie każdy grosz, jaki miałam grosz, wydawałam na to, żeby go rehabilitować" - powiedziała, dodając: "Do tej pory nikt mi nie pomógł przez te trzy lata. Nikt. Siedziałam sama i płakałam z małym dzieckiem niepełnosprawnym. Miałam nerwicę, lęki, ataki paniki. Nikt nie widział, przez co przechodziłam. Wychodziłam z domu z uśmiechem na twarzy i szłam z dzieckiem do szpitala. Ale w samotności cierpiałam bardzo". Link do zbiórki znajdziecie tutaj.