Maciej Maleńczuk nie krył się ze swoimi poglądami w kwestii polskiego prawa aborcyjnego. Gdy w 2016 roku na rynku w Krakowie pojawiła się antyaborcyjna demonstracja zorganizowana przez Fundację Pro-Prawo do Życia, Maleńczuk miał wyrwać jednemu z jej uczestników plakat, a także uderzyć go w żuchwę. Po tym incydencie mężczyzna, który utrzymywał, że został zaatakowany przez muzyka, pozwał go za naruszenie nietykalności cielesnej.
Postępowanie w tej sprawie toczyło się przez kilka lat. Wyrok pierwszej instancji zapadł w grudniu 2020 roku, a decyzję sądu podała wówczas obrończyni Macieja Maleńczuka adwokatka Marta Lech w rozmowie z PAP. Jak przekazała, muzyk został uznany za winnego. Skazano go na grzywnę w kwocie sześciu tysięcy złotych, tysiąca złotych zadośćuczynienia na rzecz poszkodowanego, a także pokrycie kosztów sądowych, które poniósł oskarżyciel. Maleńczuk odwołał się od wyroku, ale rok później został on podtrzymany przez sąd apelacyjny.
Od decyzji minęły już dwa lata, a, jak wynika z informacji uzyskanych przez portal salon24.pl, Maleńczuk nadal miał nie wywiązać się w całości z postanowienia sądu. Jak podaje serwis, muzyk miał zapłacić grzywnę, jednak rzekomo nie wywiązał się z obowiązku pokrycia kosztów sądowych, które wynosiły kilka tysięcy złotych. W związku z tym na jego konto 13 listopada miał wejść komornik sądowy przy Sądzie Rejonowym dla Krakowa Śródmieścia.
Maciej Maleńczuk nie przyznał się do winy i na sali sądowej podtrzymywał, że zakończenie antyaborcyjnej pikiety było jego moralnym obowiązkiem. Podkreślił, że wydarzenie odbywało się w niedzielę, a przebywające na krakowskim rynku dzieci mogły oglądać bardzo drastyczne zdjęcia, które na plakatach nieśli przedstawiciele organizacji pro-life. "Prawo moralne było po mojej stronie. I manifestacje kobiet dwa lata później to potwierdziły" - dodał. Muzyk odniósł się do sprawy w maju tego roku w rozmowie z Plejadą. Powiedział, że po tamtej sytuacji zaczął otrzymywać groźby. Jak twierdzi, grożono także jego córkom. "Wypisywano do mnie takie rzeczy, że właściwie przez miesiąc stałem w oknie. Bałem się, że naprawdę ktoś przyjdzie i zechce mnie za***ać. Tym bardziej że dostawałem wiele wiadomości, z których wynikało, że ci ludzie doskonale wiedzą, gdzie mieszkam" - powiedział.