Magda Gessler odwiedziła "Niebo w gębie i na...", niewielki bar w Pabianicach nieopodal Łodzi. Lokal był tak mały, że nie było nawet karty - menu zostało wypisane mazakiem na tablicy ściennej.
Bar nie przynosił dochodu, wręcz przeciwnie.
Obroty 100-200 zł dziennie, wystarczy na prąd, na czynsz już nie - mówiła Jadwiga, która prowadziła go wraz z mężem.
Kiedy pojawiła się tam Magda Gessler pierwsze, na co zwróciła uwagę, to intensywna zieleń i czerwień wystroju wnętrza.
Nie można patrzeć, te wszystkie kolory oczy kłują - Gessler spuściła wzrok.
Jadwiga poczuła się dotknięta.
Trochę mnie to zabolało - przyznała.
Magda Gessler zamówiła zatem flaczki z żołądków, rosół i schabowego.
Rosół tłusty trochę, nawet bardzo. Dużo wody, mało mięsa. Flaki? Smak jest ciekawy, same żołądki są dosyć twarde, fajna jest obecność goździka, majeranku. Wydaje mi się, że to będzie jedno z ciekawszych dań. Ziemniaki podgrzewane, schabowy bardzo dobry - oceniła dania.
Na koniec pojawiły się pierogi, które były takie sobie, ale rokowały na przyszłość.
Wnętrze jest psychodeliczne. Wchodzi się i od razu chce się wyjść. Jedzenie do uratowania, bo niektóre dania są smaczne. Może to miejsce ma przyszłość? - zastanowiła się po wszystkim Gessler.
Następnego dnia wysłuchała smutnej historii właścicielki i jej partnera, Holendra Johana Paula. Poznali się w Holandii, gdzie Jadwigę zaprosiła jej przyjaciółka, żeby trochę odetchnęła i nabrała sił. Jadwiga bowiem w wieku 39 lat straciła męża, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Do tego przeszła 3 udary. Bar prowadzi praktycznie sama, ponieważ Johan woli grać na komputerze. Nie układa im się.
Mimo to tego dnia podała Magdzie Gessler wyborne pierogi, o wiele lepsze od tych z dnia poprzedniego. Gessler doceniła także czystą i funkcjonalną kuchnię. Wymyśliła, że bar będzie nazywał się Latający Johan. Z wnętrza znikną jaskrawe kolory, pojawią się beże i niebieskości. W menu mocnym punktem będą pierogi, do tego polędwiczki, sałatka ze śledzi i - tu ukłon w stronę holenderskich korzeni Johana - frytki.
Uroczysta kolacja okazała się pełnym sukcesem. Podniebienia gości pieściła sałatka śledziowa, zupa serowa z grzanką i polędwiczki z frytkami i sosem orzechowym.
Połączenie smaków niesamowite. Dawno nie jadłem takich rzeczy.
Zupa dobra, wyczuwalna gałka muszkatołowa.
Polędwiczka dobrze wypieczona, chrupiąca, sos rewelacyjny. Bardzo dobre połączenie smakowe - goście komplementowali zaserwowane dania.
Jak dotąd rewolucja szła jak z płatka. Właściciele w pełni współpracowali z Magdą Gessler, kuchnia była czysta i porządnie utrzymana, wszyscy pełni entuzjazmu i chętni do pracy. Wystarczyło zmienić wystrój sali jadalnej i skupić się na uważnym przyrządzaniu dań, które przecież potrafili robić.
Niestety, kiedy Magda Gessler odwiedziła lokal 4 tygodnie później, pojawiły się zgrzyty. Pierwszy dotyczył braku sałatki śledziowej, która się skończyła. Zupa krem była w porządku, ale Johan do polędwiczek zapomniał dodać frytki. Konsystencja sosu też nie była najlepsza.
Cóż, wygląda to jak wygląda - orzekła Gessler.
Wezwała Jadwigę i Johana i zakomunikowała im werdykt.
Nie są dopilnowane niektóre rzeczy. Polędwiczki i sos niedoprawione, za mało imbiru. Mdły, dla Polaków chyba nie do zniesienia. Wygląda to dosyć obrzydliwie. Sami sobie wbijacie gole. A śmietana też jest podana nieładnie. Trzeba sobie wziąć do pomocy kogoś, kto się zna na kuchni, żeby was trochę też nauczył. Jesteście mili, to miejsce jest miłe, brakuje niewiele, żeby to było bardzo dobre miejsce, a to niewiele to jest bardzo dużo.
To była prawie udana rewolucja.
Jest smacznie, ale Jadwiga i Johan muszą się bardziej zdyscyplinować i bardziej popracować nad tymi daniami. Bo diabeł tkwi w szczegółach - podsumowała rewolucję Gessler.
JZ