Po krótkiej przerwie po trasie w ramach The Eras Tour w Stanach Zjednoczonych, Taylor Swift ruszyła na podbój świata. Jej podróż zaczęła się w Meksyku, a następnie ruszyła do Ameryki Południowej, gdzie dała trzy koncerty w Buenos Aires i w Rio de Janeiro. Tu jednak zaczęły się poważne komplikacje. Ochrona zakazała wnoszenia butelek z wodą na teren obiektu, przez co piosenkarka musiała co chwilę przerywać występ i poprosić o pomoc dla publiczności. Ciężkie warunki atmosferyczne i wysoka temperatura były tragiczne w skutkach. Jedna z fanek zasłabła. Natychmiast rozpoczęto reanimację i przetransportowano ją do szpitala, jednak ta zmarła z powodu zatrzymania krążenia i oddychania. Swifties (fani Taylor) pożegnali teraz kolejną osobę ze swojej społeczności.
Wyjazdy na koncerty bywają sporym wyzwaniem, szczególnie kiedy odbywa się długą trasę, aby spotkać ulubionego artystę. Gabriel Milhomem Santos odbył podróż do Rio de Janeiro, aby usłyszeć na żywo Taylor Swift i raczej nie spodziewał się, co może się stać tuż po koncercie. W niedzielę 19 listopada wraz z kuzynami udał się na plażę Copacabana, gdzie zaatakowała ich grupa trzech mężczyzn. Jeden z nich dźgał 25-latka, a ten zmarł. Jak przekazują policjanci, wciąż miał na sobie bransoletkę przyjaźni z napisem "Swifties".
To ogromna tragedia przede wszystkim dla rodziny Gabriela Milhomema Santosa. W rozmowie z serwisem g1 ujawnili, że 25-latek był podekscytowany wyjazdem na koncert ukochanej artystki i samodzielnie przygotował strój na to wyjątkowe wydarzenie. Jak donosi Daily Mail, zostanie w nim pochowany. "Gabriel był jedynakiem, zawsze był u boku matki, nawet po tym, jak wyprowadził się na studia. Był wyjątkowym, wesołym, czułym i niezwykle pilnym chłopcem" - wspomina go rodzina. Gabriel Milhomem Santos studiował inżynierię lotniczą w Minas Gerais. Był synem zastępczyni sekretarki Sekretariatu Pomocy Społecznej Inês Mongenot.