Miesiące oczekiwania w końcu dobiegły końca. Najwytrwalsi fani czekali w kolejce pod Stadionem od samego rana, a przecież support miał zacząć grać dopiero o 18:15. Nigdy nie rozumiałam koczowania kilku lub nawet kilkunastu godzin tylko po to, by znaleźć się tuż pod barierkami - szczególnie, że mówimy tu o The Eras Tour - show stworzone przez Taylor Swift trwa ponad trzy godziny. I niestety miało to swoje konsekwencje. Mimo że ochrona na bieżąco starała się dostarczać wodę osobom, które spędziły pod sceną najwięcej czasu, to i tak doszło do niebezpiecznej sytuacji. Jednak co z samym koncertem? Czy warto było wydać kilkaset złotych, aby na żywo usłyszeć Taylor Swift? Oh, i to jak.
Koncert zaczął się niemal punktualnie, a koleżanka Taylor, Nicki Minaj, mogłaby wziąć z niej przykład (ZOBACZ: Katastrofalne wystąpienie Nicki Minaj na Orange Warsaw Festival. "Wyszło bardzo dużo ludzi"). Reakcja publiczności od samego początku była po prostu szalona - uczestniczyłam już w kilku koncertach na PGE Narodowym i zdecydowanie było to najgłośniejsze powitanie zagranicznego artysty. Nie jestem też jakąś szczególną fanką Taylor, ale atmosfera wpłynęła i na mnie - więc dosłownie darłam się, ile sił miałam w płucach (okazuje się, że można zedrzeć głos już po kilku minutach krzyku). A krzyczeliśmy najgłośniej, kiedy zrozumieliśmy, że Swift poświęciła czas, by nauczyć się kilku fraz w języku polskim, które w kółko powtarzała w trakcie koncertu. Może i mała rzecz, ale jakże urocza.
Na żadnym innym koncercie nigdy nie doświadczyłam takiej energii, jak tutaj. Zaczęłam pisać ten tekst około dwóch godzin po zakończeniu show, a cały czas dzwoni mi w uszach od krzyków kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Przez trzy godziny wszyscy tańczyli i wrzeszczeli - osobiście pod koniec już wymiękłam i nie miałam nawet siły wstać z fotela, więc nawet nie chcę myśleć o ogromie pracy, którą sama Taylor wkłada w tę trasę (tylko w Polsce gra trzy koncerty z rzędu).
Występ był zaplanowany co do sekundy. Wokalistka wie, w którym momencie i gdzie ma się znaleźć, żeby zgrać się z animacjami na scenie (zbudowana z wielkich ekranów) czy żeby w idealnym momencie spojrzeć w tę jedną konkretną kamerę. Jednak nie tylko ona daje z siebie wszystko. Muzyka jest grana na żywo przez zespół, wokale wspomagają chórki, a u boku Taylor tańczą mega zdolni tancerze, którzy od początku trwania trasy, sami stali się już znani. To show to prawdziwie naoliwiona maszyna i już na pierwszy rzut oka widać, że każdy wkłada w nie ogrom pracy. I nie, nie ma playbacku, jak to niektórzy lubią Swift zarzucać.
To, co również robiło ogromne wrażenie, to scena. Uwierzcie, nie będzie przesady, jak napiszę, że ta konkretnie scena może pozwolić na wszystko, co tylko Taylor wpadnie do głowy. Po pierwsze - jak już wcześniej wspomniałam - jest zbudowana z wielkich, połączonych ze sobą ekranów, więc można na niej odtworzyć każdą wizualizację i nagranie. Po drugie - te ekrany to także zapadnie i podnośniki. Podłoga wręcz momentami wirowała, a ja się bałam, aby Taylor przypadkiem nie spadła, bo wystarczyłaby chwila zachwiania i upadek z kilku metrów gotowy. Po trzecie - tak, to jeszcze nie koniec - uzupełnieniem sceny była przepiękna scenografia, która zmieniała się wraz z każdą erą, a czasem nawet i piosenką.
Myślę, że absolutnie nie przesadzę, pisząc, że koncert Taylor Swift był najlepszym koncertem, na jakim kiedykolwiek byłam. Trudno będzie to przebić, wliczając w to samą artystkę. W końcu The Eras Tour to prawdziwy samograj, zarabiający obrzydliwie duże pieniądze. Jest mnóstwo ludzi, którzy twierdzą, że 34-latka jest zwykłym produktem muzycznym, że tak naprawdę nie potrafi śpiewać, że nie ma nic do zaoferowania. Wszystkim takim osobom szczerze polecam - idźcie, posłuchajcie i zobaczcie. Bo ja okropnie się zmęczyłam, tańcząc niemal trzy godziny, nawet gdy kończę ten tekst, to dalej dzwoni mi w uszach, do tego wydałam jakieś 30 zł na niedobrą zapiekankę - ale bawiłam się świetnie. Więc dzięki Tay, wróć do nas szybko!