Urodziła się po to, by grać. Miała niekwestionowany talent komediowy, który sprawiał, że nazywano ją "Chaplinem w spódnicy". Szybko zyskała status gwiazdy. Brylowała na salonach, otaczała się artystami i arystokratami. Malował ją Witkacy, testy piosenek pisał dla niej Tuwim, przyjaźniła się z Adolfem Dymszą. A w stworzonym przez nią salonie literackim gościła cała elita intelektualna przedwojennej Polski. Artystyczne "high life" przerwał wybuch wojny. Ale Mira Zimińska-Sygietyńska nawet wówczas nie straciła siły i pogody ducha. Szybko odnalazła się też w nowej, powojennej rzeczywistości. W czasach PRL-u zasłynęła jako współzałożycielka i wieloletnia dyrektorka Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca Mazowsze. Była kobietą, dla której nie istniało pojęcie "niemożliwe", a realizując własne cele, pomagała często spełniać marzenia również innym.
Przyszła na świat 22 lutego 1901 roku jako Marianna Burzyńska. Ale już jako dziecko doskonale wiedziała, czego chce i potrafiła to osiągnąć. Dlatego kiedy przeczytała książkę o księżniczce Mirze, postanowiła, że odtąd tak będzie się nazywać. A po tym, jak obwieściła to wszystkim zainteresowanym, nie reagowała, kiedy nazywano ją Manią tak długo, aż nowe imię się przyjęło. Swój charakter pokazała już jako półtoraroczne dziecko. Wtedy też zadebiutowała na scenie. Rodzice - matka bileterka i ojciec, pracownik techniczny - "wypożyczyli" córeczkę do jednej ze scen spektaklu, w której miało się pojawić płaczące niemowlę. Ale mała Mania zamiast płakać, ciekawie rozglądała się po widowni. Aktorzy znaleźli na nią jednak sposób.
Urodziłam się w teatrze... artystką zostałam też niemal od początku. Rodzice moi pracowali w teatrze w Płocku. Przynosili mnie w poduszce do teatru... Ledwie wyskoczyłam z pieluch, już miałam debiut sceniczny. (...) Miałam w sztuce płakać z głodu, ale mnie się płakać nie chciało. Wymyślili przebiegle... - po prostu szczypali za przeproszeniem w pupę - wspominała po latach artystka w autobiografii "Nie żyłam samotnie".
Później dziewczynka pojawiła się na scenie płockiego teatru jako Stasia w sztuce "Ich czworo" Gabrieli Zapolskiej. Następnie przydzielono jej rólkę w sztuce "W małym domku" Tadeusza Rittnera, później zaś zagrała epizody w "Dziadach" Mickiewicza i "Weselu" Wyspiańskiego. Z czasem okazało się, że Mira ma też talent muzyczny. Śpiewała więc w chórze w płockiej bazylice. Tam też poznała swojego pierwszego męża - Grzegorza Zimińskiego. Syn organisty udzielał Mirze lekcji śpiewu, a matka 16-letniej wówczas dziewczyny uznała, że jest świetnym kandydatem na męża. W ówczesnych czasach nawet dziewczynie o tak silnej woli jak Mira nie przyszło na myśl przeciwstawić się woli rodziców. Ale małżeństwo od początku było dalekie od ideału. A kiedy na scenie teatru w Radomiu Mirę wypatrzył Tadeusz Sobocki - jeden ze współzałożycieli warszawskiego teatru Qui Pro Quo - i zaproponował dziewczynie angaż, ta nie zastanawiała się ani chwili. Spakowała walizki i nie bacząc na sprzeciw męża, wyjechała do stolicy. Ale choć Zimińscy rozstali się w roku 1919, oficjalny rozwód wzięli dopiero w 1953 roku.
Mira Zimińska szybko stała się jedną z gwiazd teatru Qui Pro Quo. Błyszczała obok Zuli Pogorzelskiej i Hanki Ordonówny. Wyspecjalizowała się przede wszystkim w repertuarze komediowym i szybko zapracowała sobie na przydomek "Chaplin w spódnicy". Miała niebywały talent do parodii, a ofiarą jej występów często padała "Ordonka", co wzbudzało salwy śmiechu widzów i złość głównej zainteresowanej. Mira zaprzyjaźniła się za to z Zulą Pogorzelską i Adolfem Dymszą. Ten ostatni również słynął z talentu komediowego, a koleżance uwielbiał robić kawały. Kiedy pewnego dnia zaspała na próbę, wysłał pod jej okna orkiestrę dętą. A kiedy Mira leżała w szpitalu po operacji wycięcia wyrostka robaczkowego, odwiedził ją i zabawiał rozmową tak długo, aż artystce ze śmiechu popękały świeżo założone szwy.
Mira Zimińska przyjaźniła się z wieloma przedstawicielami międzywojennej bohemy. W stworzonym w jej mieszkaniu na Pięknej salonie literackim bywali poeci związani z grupą Skamander - Lechoń, Słonimski, Wierzyński, pojawiał się też Iwaszkiewicz, Boy Żeleński z Ireną Krzywicką, Leon Schiller i Jan Parandowski. Do elity intelektualnej przedwojennej Polski zaliczał się też Witkacy, którego słynną Firmę Portretową S.I. Witkiewicz odwiedziła pewnego dnia w 1929 roku.
Poznałam kiedyś Witkiewicza juniora. (...) Poprosił mnie, żebym mu pozowała. Poszłam do niego, a on mówi: A pokażesz piersi, to cię namaluję. Pokazałam i usłyszałam coś przyjemnego, nawet bardzo. Ale portret namalował całkiem nieładny, tak wykrzywiony, i coś tam napisał, jakieś numerki. A potem jeszcze dwa portrety. Ukradli mi je zaraz po wojnie. Witkacy był uroczy, ale taki jakiś troszeczkę dziwny - pisała w swoich wspomnieniach Mira.
Dzięki swojemu wielkiemu talentowi nie mogła narzekać na brak funduszy. Rozpoznawalność sprawiła, że zarabiała nie tylko występując na scenie, ale też reklamując luksusowe dobra, takie jak futra czy perfumy. Luksus Zimińska kochała też prywatnie - po Warszawie woziła się czerwonym kabrioletem marki Bugatti. Motoryzacja była wielką pasją Miry, która jako pierwsza Polka brała udział w rajdach samochodowych. Powodzenie w życiu zawodowym szło w parze ze szczęściem prywatnym - w latach 30. artystka związała się z kompozytorem i dyrygentem Tadeuszem Sygietyńskim. Ale ich szczęściu na drodze stanęła wielka historia. Wojenna zawierucha sprawiła, że para ślub wzięła dopiero w 1953 roku.
Wojna wtargnęła w życie Miry Zimińskiej, kiedy czesała się w salonie fryzjerskim hotelu Bristol. Od tamtej chwili skończyło się wystawne życie gwiazdy - artystkę wojna dotknęła tak samo, jak zwykłych śmiertelników. Trafiła do więzienia na Pawiak, a za wolność i bezpieczeństwo musiała zapłacić wysoką cenę - zgodzić się na coś, co wśród polskich artystów uchodziło za największą hańbę. Ale życie było dla Miry najważniejsze, dlatego przystała na propozycję występów w jawnym, współpracującym z okupantami teatrze - Złotym Ulu. Granie tam było równoznaczne z kolaboracją. Koszmar skończył się po kilku tygodniach, gdy znajoma lekarka pomogła Mirze w symulacji choroby. W późniejszych miesiącach artystka bardzo starała się zmazać plamę na honorze. Należała do AK, jako sanitariuszka pracowała w szpitalu polowym. Wspierała też rannych powstańców swoim śpiewem.
Szybko odnalazła się w nowej, powojennej rzeczywistości. Ale miejsce elitarnych występów i bali zajęła w jej życiu odkryta dzięki drugiemu mężowi ludowość. Tadeusz Sygietyński był od dawna zafascynowany muzyką ludową. Po wojnie taka muzyka znów była na topie - ludzie potrzebowali ukojenia, prostych, skocznych rytmów. Pomysł założenia zespołu ludowej pieśni i tańca spodobał się też PRL-owskim władzom. Ale Mazowsze nie powstałoby, gdyby nie upór i zaradność Miry. Podczas gdy jej mąż pełnił funkcję dyrektora artystycznego, ona zajmowała się całą resztą. To Mira znalazła dla Mazowsza ośrodek w Karolinie pod Warszawą i podpisała kontrakt najmu. Załatwiała też jedzenie, węgiel, dbała o podopiecznych. Pomagała też w organizacji castingów - słynnym poszukiwaniu "Janków muzykantów" rozsławionym w filmie Pawła Pawlikowskiego "Zimna Wojna". Ale kiedy zespół zyskał popularność, nad głowami Sygietyńskich zebrały się czarne chmury. Władze znalazły na dyrektora Mazowsza haka i odwołały go z funkcji. Bez niego jednak Mazowsze zaliczyło tak spektakularną porażkę, że sam towarzysz Bierut interweniował w sprawie Sygietyńskiego. Powrócił wraz z żoną. Niestety, rok później zmarł na nowotwór płuc. Osierocone Mazowsze - wspólne dziecko Sygietyńskich - zostało w rękach Miry.
Jeśli Mira Zimińska-Sygietyńska rozpaczała po śmierci męża, nie pozwoliła, aby żałoba odbiła się na jej pracy. Ze zdwojoną energią przejęła stery Mazowsza. Rządziła zespołem żelazną ręką. Ponoć artyści skarżyli się na jej bezwzględność i surowe zasady, ale nie dało się ukryć, że takie podejście przynosiło efekty. Na widowiskowe występy Mazowsza przychodziły tłumy - nie tylko w Polsce, bo zespół szybko zyskał światową sławę. Tymczasem Mira Zimińska-Sygietyńska sama mówiła o sobie, że była tyranką.
Moja surowość była jednak koniecznym warunkiem utrzymania zespołu przez te wszystkie lata na przyzwoitym poziomie repertuarowym i wykonawczym - tłumaczyła się w "Nie żyłam samotnie".
Mira Zimińska-Sygietyńska zjeździła z Mazowszem cały świat. Nie bez powodu nazywano ją "panią na Mazowszu". Dla zespołu potrafiła zrobić dosłownie wszystko, a dzięki jej determinacji spełniły się marzenia wielu utalentowanych, pochodzących z prowincji młodych osób. W czasach, kiedy dla wielu załatwienie paszportu graniczyło z cudem, jej zawsze się udawało. Dzięki jej determinacji zespół koncertował na wszystkich kontynentach, w kilkudziesięciu krajach. Dał blisko trzy tys. występów, które obejrzało na żywo ponad 15 mln widzów. Mira była z zespołem do końca, nie chciała słyszeć o emeryturze, bo - jak powtarzała - "trzeba kochać to, co się robi, inaczej życie traci sens". Mira Zimińska-Sygietyńska zmarła 26 stycznia 1997 roku w Warszawie. Przeżyła 105 lat.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!