Aneta Zając i Stefano Terrazzino zwyciężyli w 14. edycji programu "Dancing With The Stars. Taniec z Gwiazdami". W ścisłym finale pokonali faworytów, czyli Joannę Moro i Rafała Maseraka. Niespodzianka? Niekoniecznie.
Zacznijmy od tego, że w tym programie - odwrotnie, niż na przykład w konkursie Eurowizji - to widzowie wysyłający SMS-y mieli rozstrzygający głos. W ten sposób nie było możliwości, żeby tysiące ich głosów zostało unieważnionych kilkoma głosami jurorów. Skoro zatem to oni o wszystkim decydowali, to istniało spore prawdopodobieństwo, że wygra nie para, którą jurorzy ocenią najwyżej, ale ta, która dała się najbardziej polubić widzom.
Zając i Terrazzino wyraźnie byli faworytami widzów. Dwukrotnie według jurorów powinni odpaść z programu i dwukrotnie głosami widzów ratowali swój udział w programie. Śmiało zatem można było założyć, że bez względu na to, jak zatańczą w finale, i tak wierni fani nie zawiodą, windując ich na sam szczyt. Tak też się stało. W Wielkim Finale, po trzech konkursowych tańcach, Moro i Maserak mieli 119 punktów, a Zając i Terrazzino 117. W rezultacie jednak, chociaż Zając i Terrazzino zajmowali ostatnie miejsca przez trzy ostatnie odcinki z rzędu, wygrali "Taniec z Gwiazdami"! Oto, co znaczy mieć oddanych fanów.
Pamiętajmy też o umiejętnie zasugerowanym romansie pary. Wątek miłosny to zawsze atrakcja, a który rozemocjonowany widz dopuści do odpadnięcia gorącej pary, zanim dowie się o jej romansie "wszystkiego"? (zobacz: Plotki o romansie tych dwojga nabierają rumieńców. Zając i Terrazzino spędzają razem majówkę ).
To oczywiście tylko zabawa, a nie profesjonalny turniej taneczny. Dlatego nie ma się co obrażać, że nie wygrała zjawiskowo tańcząca Moro albo na przykład rewelacyjny Dawid Kwiatkowski, który w asyście perfekcyjnie prowadzącej go Janji Lesar szedł jak burza i sprawiał wrażenie kogoś, kto urodził się po to, żeby wygrać "Taniec z Gwiazdami". Cóż, nie on zawiódł, zawiodły jego fanki, bo jurorzy oddali mu sprawiedliwość, wysoko punktując jego występy.
Prywatnie się w życiu tyle nie całowałem, co tutaj na parkiecie - powiedział po zakończeniu swojej przygody z programem. Potem musiał się z tego tłumaczyć...
Także Piotr Gruszka, polski siatkarz, wcześniej kompletnie nieznany w show-biznesie, okazał się wielkim zaskoczeniem programu. Nikt się nie spodziewał, że dwumetrowy sportowiec o wiecznie poważnej twarzy okaże na parkiecie tyle finezji, wrażliwości i uważności wobec partnerki, Niny Tyrki.
Jesteście uwielbiani przez telewidzów - pożegnała ich z programem Anna Głogowska.
Zaczynasz wreszcie czuć Piotrze ten ruch, brawo - ocenił Malitowski.
Odpadli akurat wtedy, kiedy zaczęli sobie radzić na parkiecie dowodząc tym samym, że nie jest to program w którym widzowie punktują postępy w nauce, ale widowisko w którym należy pokazać umiejętności nabyte wcześniej. Szkoda, bo Piotr Gruszka zaczął się nawet uśmiechać...
Na odrębną uwagę zasługuje Natalia Siwiec, która odpadła w połowie sezonu. Jeżeli nikt się po niej nie spodziewał jakichś szczególnych fajerwerków, to początkowo rzeczywiście mógł sobie winszować umiejętności przewidywania. Jednak Siwiec szybko stała się nieprzewidywalna i niemal z tygodnia na tydzień poczyniła ogromne postępy. Tak jak w przypadku Gruszki, tak i tu nie wystarczyło to, żeby liczyć się w stawce. Gdyby zaczęła tańczyć na takim poziomie, na jakim skończyła, mogłaby sporo namieszać. Ostatecznie finiszowała jako interesujący, ale tylko ornament wzbogacający wizualny odbiór programu.
Show prowadzili Anna Głogowska i Krzysztof Ibisz. Pytanie, które pojawiło się już na początku edycji, czy jest to dobrze dobrana para, regularnie powracało przy każdym odcinku. Krzysztof Ibisz to klasa sama w sobie. Prezenter pracuje jak maszyna, równo i bez wpadek. Poradziłby sobie prowadząc zarówno zawody szachowe jak i relację z lądowania na Marsie.
Co innego Anna Głogowska, która bardzo starała się mu dorównać i na początku bardzo te starania było widać. W końcu i ona złapała rytm i para zaczęła się całkiem nieźle uzupełniać. Oboje jednak regularnie psuli efekt "żenującymi żartami prowadzących", które w teorii miały nie być żenujące przez to, że były brane w cudzysłów, jednak akurat w tym przypadku cudzysłów nie sprawiał, że żenady było mniej. Nie wierzycie?
Skąd się wziął taniec irlandzki? - zapytał w jednym z odcinków Ibisz
Za dużo whisky, za mało toalet - odparła Głogowska drobiąc drobne kroczki.
Nawet nie wiadomo, jak skomentować taki suchar...
Mocnym punktem show byli jurorzy. Obok Iwony Pavlović i Michała Malitowskiego, zatem profesjonalistów, posadzono Beatę Tyszkiewicz i Andrzeja Grabowskiego, których wiedza o tańcu, delikatnie mówiąc, była zaledwie hobbystyczna. W ten sposób otrzymaliśmy wspaniale uzupełniający się kwartet. W kontrapunkcie do merytorycznych opinii Pavlović i Malitowskiego mieliśmy swobodne, niekiedy wręcz awanturnicze oceny Tyszkiewicz i Grabowskiego, którzy wprawdzie nie zawsze wiedzieli, na czym polega taniec, ale za to doskonale wiedzieli, na czym polega robienie show.
Jeszcze nikt mi nigdy nogami na stole nie zapi*dalał - wypaliła w przedostatnim odcinku Beata Tyszkiewicz po występie Anety Zając i Stefano Terrazzino. Wprawiła tym wszystkich w tęgą konsternację.
To się nie dzieje naprawdę! - rzuciła zszokowana Anna Głogowska.
Możemy to cofnąć? - pytał Ibisz.
Uroki show na żywo...
Ciekawą formułę na swoje jurorowanie wymyślił sobie Andrzej Grabowski, który częstował uczestników, a pośrednio i widzów, wierszykami własnego autorstwa.
Jejcio, jejcio, głosujcie na Halejcio - brzmiał najbardziej kultowy z jego wierszyków.
Dostaliśmy sporą dawkę imponującego, mocno intensywnego, niekiedy obłędnego aż do granic show. Chwilami można jednak było odnieść wrażenie, że taniec jest tu jakby najmniej ważny. Że jest tylko pretekstem do erudycyjnych lub błyskotliwych komentarzy jurorów lub do prezentacji niebanalnych, często odważnych kreacji. Na szczęście wrażenie to łatwo się zacierało w momencie, gdy tancerze wychodzili na parkiet. Zwłaszcza w ostatnich odcinkach, kiedy poziom był już naprawdę wysoki, jurorzy nawet najbardziej błyskotliwymi komentarzami nie byli w stanie przysłonić maestrii tancerzy. Oni sami zaś tańczyli na tyle dobrze, że łatwo też było przeoczyć seksowne stroje tancerek i "gołe klaty" tancerzy.
Jacek Zalewski