W czwartek 16 września 2004 roku 20-letni Sebastian wracał rowerem od swojej dziewczyny. Do przejechania miał zaledwie trzy i pół kilometra, trasa prowadziła głównie przez las. W pewnym momencie rowerzyście drogę zajechał samochód. Wysiadło z nich czterech mężczyzn, z których dwóch miało na głowie kominiarki. Oprawcy zakleili chłopakowi usta, zasłonili oczy, a ręce i nogi skrępowali sznurem. Następnie wrzucili go do auta i odjechali.
Sebastian długo nie dawał też znaku życia, dlatego jego dziewczyna zaczęła się martwić. Jej partner zawsze kontaktował się z nią po powrocie do domu, żeby wiedziała, że dotarł na miejsce. Zaniepokojona zadzwoniła do Świerzyńskich. Wówczas dowiedziała się, że jej ukochany nie wrócił. O tym, że stało się coś złego, zawiadomiono także Sławomira. O godzinie 20:15 Świerzyńscy odebrali telefon. W słuchawce usłyszeli, że Sebastiana porwano, a żeby go odzyskać, muszą przygotować pieniądze. Portal gs24.pl podaje, że rodzina lidera Bayer Full poznała konkretną kwotę dopiero kolejnego dnia rano.
Wtedy padła kwota okupu: dwa razy po 35 tysięcy euro, 30 tysięcy dolarów i 15 tysięcy funtów. Powiedzieli, że w ogóle nie będą się targowali
- mówił Sławomir Świerzyński cytowany przez Plejadę.
Rodzina dostała jeszcze jeden warunek - żadnej policji. Sławomir nie posłuchał i zawiadomił odpowiednie służby. Do domu Świerzyńskich przyjechali funkcjonariusze, negocjator, a także psycholog, którzy pomogli rodzinie poradzić sobie w trudnych chwilach.
Sławomir Świerzyński dzwonił do syna kilkukrotnie, jednak oprawcy wyłączyli telefon Sebastiana. Przewieźli chłopaka kilkanaście kilometrów od domu, do opuszczonego gospodarstwa w Rzeszkach. Oprawcy przywiązali go do belki stropowej i przysypali sianem. Po pewnym czasie musieli ponownie uruchomić telefon Sebastiana, aby skontaktować się z jego rodzicami. Żeby móc to zrobić, odkleili mu taśmę z ust, aby zdobyć hasło do odblokowania komórki. Nie zdecydowali się na kolejne kneblowanie. Rodzina chłopaka żądała od porywaczy rozmowy z synem, aby dowiedzieć się, czy żyje. Oprawcy się na to nie zgodzili. Sławomir Świerzyński - za radą policyjnego negocjatora - powiedział im wówczas, że skoro jego syn może już nie żyć, nie otrzymają żądanej kwoty.
Udawali, że są Rosjanami, ale Rosjanie nigdy nie powiedzieliby 'w papierkach'... Chcieli, żebym przygotował pieniądze na godzinę 18. Pół miliona! O negocjacjach w ogóle nie chcieli słyszeć. Mówili, żebym uważał na drugiego syna. I kazali mi doładować kartę w telefonie Sebastiana, bo to z tego telefonu dzwonili do mnie. Byłem wściekły
- opowiadał Sławomir Świerzyński, którego słowa przytacza Plejada.
Porywacze zażądali okupu, jednak na tym ich plan się kończył. Nie mieli pomysłu, w jaki sposób rodzina Sebastiana miałaby im przekazać pieniądze. Bali się, że podczas odbioru okupu zostaną złapani. Nie byli dobrze przygotowani na taką operację. Funkcjonariusz z policji w Gostyninie określił ich mianem "partaczy".
Kolejnego dnia w okolicy gospodarstwa, w którym przetrzymywano Sebastiana, bawiła się grupka dzieci. Kiedy porwany upewnił się, że głosy, które słyszy, nie należą do porywaczy, zaczął krzyczeć i prosić o pomoc. Jego wrzask dobywający się z opuszczonego gospodarstwa przestraszył jednak dzieci, dlatego uciekły do domu.
Sławomir zdecydował się na poszukiwania syna na własną rękę. Na pierwszy trop trafił w lesie, którym przejeżdżał Sebastian.
Znalazłem porzucony w krzakach przy drodze rower Sebastiana. Wszedłem do lasu i po prostu zacząłem krzyczeć. Starałem się za wszelką cenę odpędzić od siebie myśl, że nigdy już nie zobaczę syna. Wyłem z rozpaczy i modliłem się na przemian. A po głowie kołatało mi się tylko jedno: szykuj trumnę... Nie życzę żadnemu ojcu, by przeżył podobny koszmar
- mówi Świerzyński, którego słowa cytuje Pomponik.
Zorganizowano poszukiwania, w które zaangażowali się zaprzyjaźnieni hodowcy koni, policjanci i strażacy. W sobotę rano do akcji ruszyło ponad 100 policjantów, psy tropiące, strażacy, a także patrole konne. Hodowcy podzielili się na grupy i ustawili co kilka kilometrów, aby przeczesać teren. Wyznaczono także teren, w którego granicach mogli poruszać się porywacze.
Bezradny lider zespołu Bayer Full postanowi poprosić o pomoc jasnowidza. Od porwania minęło 40 godzin, więc liczyła się każda minuta. Wokalista usłyszał od medium, że jego syn żyje i jest niedaleko domu. To dało wszystkim nadzieję na odnalezienia Sebastiana.
Grupa poszukiwawcza w końcu dotarła do Rzeszek, gdzie przebywał porwany Sebastian. Od jednego z mieszkańców policjanci dowiedzieli się o dziwnych krzykach, które przestraszyły bawiące się dzieci. Funkcjonariusze udali się we wskazane miejsce.
Przeszukaliśmy dom i zabudowania gospodarcze. Dzieci wskazywały na stodołę, ale była pełna słomianych bali. Dopiero jak zaczęliśmy wołać i Sebastian odpowiedział, mieliśmy pewność, że udało się odnaleźć go żywego
- relacjonował jeden z policjantów, którego wypowiedź przytacza portal gs24.pl
Odnaleziony chłopak był wycieńczony. Porywacze nie dali mu jedzenia ani picia. Więzy na nadgarstkach były tak mocne, że przecięły jego skórę i odsłoniły kości. Istniała obawa, że Sebastianowi grozi martwica. Policjanci zwrócili uwagę na działania porywaczy. Żądali okupu, ale nie zadbali o życie uprowadzonego. Pojawiły się przypuszczenia, że nie zamierzali wypuścić Sebastiana żywego, bo pokazali mu swoje twarze. Porwany syn wokalisty został przewieziony do szpitala. Lekarzom udało się uratować jego ręce. Niedługo później mógł zobaczyć się z rodziną.
On miał świadomość, że był przetrzymywany przez tydzień, a to były tylko 43 godziny. Powiedział mi: 'Tato wiedziałem, że mnie będziesz szukał'
- opowiadał Sławomir Świerzyński w programie "Uwaga!".
Śledczym pozostało tylko złapać osoby odpowiedzialne za porwanie. Oskarżenie w tej sprawie usłyszał jeden człowiek - Mariusz C. Dowodem mającym świadczyć o jego winie miało być to, że Sebastian rozpoznał go zarówno na zdjęciach przedstawionych przez policję, jak i podczas okazania, a policyjny pies znalazł jego zapach na rowerze porwanego. Na jego korzyść działały z kolei zeznania osób, które twierdziły, że w chwili, gdy doszło do porwania, Mariusz C. pracował w Niemczech.
Prokurator przekonywał w sądzie, że w żadnym dokumencie nie ma śladu, który dowodziłby, że oskarżony wyjechał za granicę. Wtórował mu ojciec Sebastiana.
- Wszyscy świadkowie mówili jednym głosem, jakby recytowali wyuczoną lekcję - mówił Świerzyński, którego słowa cytuje "Gazeta Wyborcza".
9 grudnia 2005 roku zapadł wyrok w tej sprawie. Sąd uniewinnił Mariusza C., stwierdzając, że dowody w tej sprawie są niejednoznaczne. Obrońca mężczyzny mecenas Wojciech Skorupski stwierdził, że świadkowie mówili jednym głosem, bo zeznali prawdę.
- Trudno sobie wyobrazić, że rodzina C. przekupiła całą miejscowość i jeszcze kilku obywateli Niemiec. I że ci ludzie świadomie kłamali, wiedząc, że grozi za to kara - przekonywał.