Przygody małego Kevina, którego rodzina zostawiła samego w domu i nie zorientowała się, że nie ma go z nimi na lotnisku, zna chyba każdy. Do tej pory film uznawany był za komedię, która jest splotem niefortunnych zdarzeń. Po 28 latach od premiery, widzowie uważają, że całą akcję i atak bandytów zaplanował ojciec. Wszystko przez jedną scenę, która rzuca nowe światło na fabułę.
Internauci dopatrzyli się, że na początku filmu ojciec Kevina wyrzuca do kosza na śmieci bilet lotniczy syna. Moment, kiedy mężczyzna to robi, nie jest mocno wyeksponowany i trzeba się naprawdę dobrze przyjrzeć, żeby to wyłapać. Przez to, że scena nie została zaakcentowana, internauci snują teorie spiskowe i oskarżają ojca o celowe narażenie Kevina na niebezpieczeństwo.
Chodzi o sytuację, kiedy główny bohater popycha swojego brata i ten rozlewa napoje, zalewając przy tym m.in. bilet lotniczy Kevina. Oglądaliśmy tę scenę kilka razy i rzeczywiście, gdyby nie to, że ktoś zwrócił na to uwagę, nie dopatrzylibyśmy się tego szczegółu. Szczegółu, który tak naprawdę zmienia całą fabułę filmu. Po tym odkryciu, w tym roku oglądanie filmu "Kevin sam w domu" już nie będzie takie samo.
Po latach dowiedzieliśmy się także, że w domu, w którym rozgrywa się akcja filmu, podczas nagrań... przebywali jego prawowici mieszkańcy. Jedna z nich, Laura Abendshien, która w czasie nagrań miała sześć lat, powróciła wspomnieniami do początków "Kevina".
Byliśmy w domu praktycznie przez cały okres kręcenia Kevina, czyli cztery-pięć miesięcy. I żeby uniknąć pojawienia się w danej scenie, czołgaliśmy się pod oknami z pokoju do pokoju, szczególnie wieczorami, kiedy łatwiej było przypadkiem pojawić się w kamerze. Więc trzeba było się czołgać po żołniersku z miejsca do miejsca - wyznała w This Morning.
Zdjęcia kręcono głównie na parterze, a prawdziwi domownicy przebywali głównie na piętrze.