Powiedzieć, że Taylor Swift lubi latać, to nic nie powiedzieć. Szczególnie, że podróżowanie prywatnym odrzutowcem jest prawdopodobnie (piszemy "prawdopodobnie", bo większość ludzi żyjących na Ziemi nigdy nie będzie mieć okazji, by to sprawdzić) najwygodniejszym sposobem przemieszczania się. A jednocześnie jednym z najmniej przyjaznych planecie. Loty odrzutowca piosenkarki regularnie wzbudzają spore kontrowersje. Agencja marketingowa Yard oszacowała, że w samym 2022 r. samolot Swift wyemitował ponad 8 tysięcy ton dwutlenku węgla. To oznacza, że ślad węglowy Taylor był o tysiąc razy większy niż ślad przeciętnego człowieka. Żeby było jeszcze weselej, wykazano, że średni czas lotu to 80 minut, a najkrótsza podróż trwała zaledwie pół godziny. Czy naprawdę to było niezbędne? Tylko sama Taylor wie.
Przedstawiciele piosenkarki tłumaczyli, że regularnie pożycza ona swój samolot innym osobom, zatem "przypisywanie jej większości lub wszystkich tych podróży jest rażąco błędne". Czyli to nie my latamy, to ktoś inny. Tak, naszym samolotem, a co?
Mogłoby się wydawać, że kiedy liczby dotyczące prywatnych lotów wyszły na jaw, to przyjdzie i jakaś refleksja. Nic z tego. Rok później Jack Sweeney, student Uniwersytetu Florydy, nazywany "stalkerem Swift" prześledził loty jej dwóch odrzutowców i zaprezentował wyniki w zgrabnym filmiku wrzuconym na YouTube. W 2023 r. było to aż 170 lotów. Czyli rejs co dwa dni. Zebranych w powietrzu mil wystarczyłoby na siedmiokrotne okrążenie globu. Samoloty miały przy tym wyemitować 1,2 tys. ton CO2, czyli 83 razy więcej, niż przypada na przeciętnego Amerykanina.
W tym roku aktywiści klimatyczni z grupy Just Stop Oil postanowili wyrazić swój sprzeciw poprzez oblanie samolotu Swift odblaskową pomarańczową farbą. Akcja zakończyła się połowicznym sukcesem. Wysprayowali dwa odrzutowce na londyńskim lotnisku Stansted, ale żaden z nich nie należał do wokalistki.
Niemal jeden na pięciu Amerykanów wierzy, że rząd wykorzystuje Taylor Swift do realizacji tajnego planu, który ma zapewnić reelekcję Joe Bidenowi - wynika z ankiety przeprowadzonej na Uniwersytecie Monmouth. Tak się składa, że wierzący w ten spisek rekrutują się głównie wśród wyborców Donalda Trumpa i przekonanych, że ostatnie wybory w Stanach były sfałszowane, czy też "ukradzione" przez demokratów.
Szczyt spekulacji przypadł przed finałem Super Bowl, sportowym świętem Ameryki. Otóż według wielbicieli teorii spiskowych, Taylor i jej chłopak, gracz Kansas City Chiefs Travis Kelce, mieli wykorzystać mecz, żeby publicznie poprzeć Bidena. Mało tego! Awans drużyny chłopaka Taylor był ustawiony, właśnie po to, żeby Taylor mogła agitować za Bidenem. Swoją drogą do końca nie było wiadomo, że czy artystka zdąży na mecz, bo dosłownie była po drugiej stronie świata, na koncercie w Tokio. Udało jej się dotrzeć i wesprzeć mentalnie ukochanego (patrz: akapit "Samolot"). Przypadek? Włączcie myślenie!
Oliwy do ognia dolał sam Biden. Po finale - wygranym przez drużynę z Kansas - wrzucił na X swoje zdjęcie z laserowymi wiązkami z oczu i podpisem "Dokładnie jak zaplanowaliśmy".
Acha, Taylor nie poparła Bidena podczas Super Bowl. Ale to nie znaczy, że spisku rządu/Pentagonu/ludzi-jaszczurów nie ma.
Można powiedzieć, że to jedna z dziwniejszych historii w show-biznesie za Oceanem, a może nawet i jedna z dziwniejszych w ogóle. Zaczęło się z wysokiego C, a później napięcie jeszcze rosło. Otóż w 2009 r. Taylor Swift otrzymała nagrodę MTV za wideoklip. To nie spodobało się Westowi, który wparował na scenę podczas gali i ogłosił, że to Beyonce nakręciła jeden z najlepszych klipów wszech czasów. Na wideo z ceremonii widać, jak zdruzgotana jest Taylor, stoi na scenie ściskając statuetkę i nie wie, jak zareagować. (Beyonce załatwiła to poniekąd za nią - zgarniając najważniejszą nagrodę podzieliła się swoim czasem na scenie z Taylor). Kanye po kilku dniach przeprosił wokalistkę i na tym sprawa powinna się zakończyć. Ale nie.
W 2010 r. artystka wydała utwór "Innocent", który zdaniem wielu opowiada o incydencie. I drama rozgorzała na nowo. Kanye wycofał przeprosiny, po czym wydał utwór "Famous", z seksistowskim i co tu dużo mówić, nienawistnym tekstem. I równie mało przyjemnym teledyskiem. Piosenka wywołała falę oburzenia i wtedy do gry weszła ówczesna żona muzyka, Kim Kardashian, cała na biało. Oświadczyła, że Taylor wiedziała, że Kanye będzie rapował, że jeszcze mógłby uprawiać z nią seks i że to dzięki niemu ta (tu wulgaryzm) jest sławna. Mało tego, że wiedziała - nie miała też nic przeciw temu - wywodziła Kim. A jako dowód przedstawiła nagranie z rozmowy telefonicznej. Ale ups, po krótkim czasie okazało się, że nagranie było edytowane. I zostało słowo przeciw słowu.
Nie wiedzieć czemu, ale ten spór mocno rozgrzał publikę, która natychmiast podzieliła się na dwa obozy. Początkowo szala sympatii przechylała się raczej ku Kanye, uchodzącego wówczas za "głos pokolenia" i niemalże muzycznego geniusza. Natomiast w Taylor widziano młodziutką dziewczynę z gitarą, grającą country, wcielenie ideału białej, konserwatywnej Ameryki (patrz: rozdział "Aryjska królowa"). Po kilku latach optyka się odwróciła. Kanye odpłynął w bardzo dziwne rewiry, zaczął kwestionować Holocaust i popierać najbardziej skrajnych prawicowych polityków. Taylor natomiast wyrosła na osobę, której opinia mogłaby przeważyć wyborczą szalę na rzecz demokratów (patrz: rozdział "Tajna rządowa agenda"). I teraz to prędzej ona będzie nazwana "głosem pokolenia".
Po wielu latach Swift odniosła się do tych wydarzeń wyznając, jak dużo kosztował ją ten konflikt. Przez rok miała nie wychodzić z domu, a nawet bać się odbierać telefony.
Mało kto to pamięta, ale przez jakiś czas Taylor była czczona przez białych supremacjonistów. Na nielegalnej neonazistowskiej witrynie internetowej pisano, że "cała alt-prawica cierpliwie czeka na dzień, w którym będzie mogła złożyć miecze i uklęknąć przed jej tronem". No ale to było zanim została okrzyknięta pionkiem w spisku Pentagonu, mającym na celu zapewnienie reelekcji Bidenowi (patrz: rozdział "Tajna rządowa agenda). To też dowód na to, że jak coś zostało już zakopane w czeluściach internetu, to może lepiej niech tam zostanie.
Po teoriach o aryjskiej królowej i spisku Pentagonu aż dziwnie schodzić to tematów tak przyziemnych jak oskarżenia o plagiat. Prawdopodobnie każdy odnoszący sukcesy muzyk ma choć jedno takie oskarżenie na koncie, a że Taylor Swift bezsprzecznie jest jedną z największych gwiazd na świecie, to i ją musiało trafić. Chodzi o jeden z jej największych hitów: "Shake it off" (3,4 mld wyświetleń na YouTubie), wydany w 2013 r. W 2017 roku dwóch autorów piosenek, Sean Hall i Nathan Butler, złożyło pozew przeciwko Swift, twierdząc, że splagiatowała ich piosenkę "Playas Gon' Play" wydaną w 2001 roku. Podstawą miało być podobieństwo części tekstów obu piosenek. Spór prawny trwał pięć lat. Pierwszy pozew został oddalony w 2018 r., ale Hall i Butler odwołali się od tej decyzji. Odwołanie z kolei oddalono rok później. Prawne przepychanki trwały jeszcze trzy lata, by zakończyć się ugodą, której szczegółów nie podano do publicznej wiadomości.
Dla porządku wypada wspomnieć, że media uwielbiają się ekscytować chłopakami Taylor. Dodajmy jeszcze, że ma ona w zwyczaju leczyć złamane serce w swoich piosenkach, co dodatkowo podsyca zainteresowanie jej życiem prywatnym. Wywołuje też plotki, że specjalnie szuka sobie sławnych chłopaków, żeby później napisać o nich piosenkę. W internecie można znaleźć całe listy jej byłych sympatii i dat, kiedy się spotykali. Robienie młodej kobiecie wyrzutów, że randkuje i publiczne roztrząsanie po każdym zerwaniu "dlaczego nie może znaleźć miłości"? Litości. Nawet szkoda klawiatury, by to komentować.
Taylor Swift wystąpi w Warszawie 1,2 i 3 sierpnia. Wszystkim idącym na koncerty życzymy dobrej zabawy. Niech muzyka broni się sama!