Co może zrobić dziewczyna, która ma ciekawą pracę w TVN24 i perspektywy na niezłą karierę? Może na przykład rzucić wszystko i polecieć (dosłownie) za głosem serca. Do Urugwaju. Tak właśnie zrobiła Karolina Marczewska, piękna Polka, której zawrócił w głowie przystojny Urugwajczyk. Raczej nie spodziewał się, że sprowadzona do kraju narzeczona szybko stanie się gwiazdą telewizji i zawróci w głowie niejednemu telewidzowi. Ona zresztą też nie spodziewała się takiego obrotu spraw.
Jednak zanim się tam znalazła, była wycieczka od Berlina. Krótki, bo weekendowy wypad, żeby odetchnąć od pracy w korporacji TVN24. W hotelowym barze poznała Diego, swojego przyszłego męża.
I zaczęło się. Najpierw znajomość na odległość, potem wzajemne odwiedziny i decyzja o wylocie. Zabrała ze sobą obietnicę szefa, że w razie, gdyby jej ten Urugwaj nie wypalił, będzie miała dokąd wrócić. Jednak już nie wróciła. Mimo, że rodzice nie byli specjalnie zachwyceni.
Początki nie były łatwe.
Miała jednak trochę szczęścia. Znajoma męża pracowała w telewizji. Poszła tam z ciekawości i... została. Wzięli ją trochę ze względu na egzotyczną dla nich, słowiańską urodę. Szybko jednak poradziła sobie.
Pierwsze kroki stawiała w urugwajskiej telewizji śniadaniowej, która, jak sama przyznaje, jest prowadzona bardziej na luzie, niż polska. Ludzie wchodzą z ulicy, opowiadają o sobie, nikt nie zważa na ewentualne wpadki.
Teraz wraz z ekipą wyprodukowała pilot nowego programu, w którym będzie grała w gry uliczne z przechodniami. Jak sama przyznaje, będzie to miła odmiana i okazja do wyrwania się ze studia.
Nie uwierzycie, do kogo się porównuje! Kiedy prowadzący z nią wywiad dziennikarz TVN zapytał, czy jest taką "Wellman i Rusin", przytaknęła, po czym dodała...
Cóż, Monika Olejnik jest wszechstronną dziennikarką, ale w roli prowadzącej poranny program rozrywkowy jeszcze jej nie widzieliśmy.
Wróćmy do urody, jak napisaliśmy, egzotycznej dla Urugwajczyków. Będącej też przyczyną zabawnych perypetii...
Zobaczcie więcej zdjęć sympatycznej Polki w Urugwaju!
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.