Jodi Arias i Travis Alexander byli parą krótko. Po zaledwie kilku miesiącach związku postanowili się rozstać, ale utrzymywali relację "przyjaciół z korzyściami" w sumie przez prawie dwa lata. Wszystko zakończyło się w domu Travisa w czerwcu 2008 roku.
Historia miłości Jodi i Travisa to materiał gotowy na film. I nic dziwnego, że kilka ich już powstało - choć są to głównie dokumenty analizujące psychikę morderczyni i sytuacje społeczne, jakie doprowadziły do brutalnego morderstwa w 2008 roku. Związek Travisa i Jodi pełen był tzw. "czerwonych flag", o których często mówi się dzisiaj w przypadku związków przemocowych lub stwarzających zagrożenie dla jednej ze stron.
Zaczął się, jak większość tego typu relacji, zupełnie niewinnie. Jodi szukała swojego miejsca w życiu. Miała 26 lat, nie odnajdowała się w żadnej pracy, jaką miała okazję wykonywać, była niespełnioną fotografką bez własnego aparatu. Chętnie przyklejała się do mężczyzn, scalając się z nimi pod wieloma względami. Była przylepną, śliczną blondynką, z którą albo się było na 150 proc., albo w ogóle. Nie ukrywała, że była w fazie poszukiwania męża - 26 lat i średnio płatna praca powodowały, że Jodi zaczynała zastanawiać się nad swoją przyszłością, a małżeństwo wydawało się opcją najłatwiejszą. Jodi raczej nie miała w zwyczaju wybierać opcji trudnych. Szkołę rzuciła przed ostatnimi egzaminami, spakowała się i opuściła rodzinny dom. Łapała różne zajęcia - była kelnerką, sprzedawała przez telefon ubezpieczenia, sprzątała w restauracji.
Mężczyźni do niej garnęli. Urocza, skromna, jeśli tego chciałeś, albo wyzywająca, jeśli potrzebowałeś, spełniała ich pragnienia. Oczekiwała jednak również oczywiście za to korzyści - takie poświęcenie całej siebie dla mężczyzny nie mogło być całkowicie bezinteresowne. Ceną była sprawdzana intensywnie wierność, dostępność o każdej porze dnia i nocy, brak prywatności. Nie wszyscy się na to godzili. Przed Travisem Jodi miała już za sobą kilka związków.
Poznali się na konferencji Pre-Paid Legal Services (PPL), firmy sprzedającej ubezpieczenia na wypadek procesów sądowych. Jodi trafiła tam trochę przez przypadek, a na pewno bez entuzjazmu. Travis zrobił jednak na niej ogromne wrażenie - a ona na nim.
Wysportowany, przystojny, o silnym kręgosłupie moralnym (od razu zaznaczał, że jest mormonem), z sukcesami w PPL na koncie. Jodi zapewne intuicyjnie wiedziała, że łapie dobrą partię. Co więcej, on też oficjalnie przyznawał, że jest już w takim wieku, kiedy szuka przyszłej żony. A skoro tak, to Jodi mogłaby być idealną panią Alexander.
Był jeden "drobny" problem - religia. Travis Alexander już jako dziecko przystąpił do kościoła mormonów i aktywnie wyznawał głoszone przez nich elementy wiary. Dotyczyło to również obostrzeń w życiu uczuciowym i cielesnym, choć w przypadku seksu jego restrykcje nie były aż tak ścisłe, jak sam by chciał. We wcześniejszych związkach zdarzyło mu się grzeszyć, ale odczuwał później wyrzuty sumienia i jego duchowość cierpiała. Niestety potrzeby ciała były u Travisa silniejsze, niż potrzeby ducha.
Jodi nie miała z tym wielkiego problemu. Już wcześniej zlewała się ze swoimi partnerami - była hinduistką, była chrześcijanką, buddystką, próbowała też swoich sił w wierzeniach wicca, które fascynowały jednego z jej byłych. Do kościoła mormonów przystąpiła po trzech miesiącach znajomości z Travisem, dzięki czemu mógł nieco bardziej oficjalnie się z nią spotykać. Travis z Jodi chętnie naginał zasady swojej wiary. Choć jasno miał napisane, że seks przed ślubem nie wchodzi w grę, to rozumiał te zapisy nie tylko bardzo dosłownie (skoro seks, to wyłącznie ten, który ma na celu prokreację - w takim ujęciu każdy inny jest dozwolony), albo wręcz po swojemu (seks dozwolony jest wyłącznie po ślubie, ale przecież przyszła żona to prawie żona). Dla Jodi nie był to problem, choć trochę niepokoiło, że przy mormonach nazywał ją koleżanką, zaś przy innych znajomych dziewczyną. Pierścionka też wciąż nie dostawała, a przecież byli ze sobą już kilka miesięcy.
Kontrolowała go. Była wszędzie tam, gdzie on. Znała jego hasło do MySpace, do Facebooka i do poczty. Jeśli zapraszało się Travisa, zawsze była przy nim Jodi. Szedł do toalety, Jodi stała pod drzwiami. Przychodziła niezapowiedziana do jego domu, sprawdzała jego telefon, czytała maile, odpisywała na messengerze kolegom jako on. Mieszkali w dwóch różnych miastach, ale to nie przeszkadzało im utrzymywać relacji na naprawdę ognistym poziomie zaangażowania.
Trudno powiedzieć, kiedy się popsuło.
Travis musiał przeczuwać, że Jodi nie jest szczególnie dobrym materiałem na żonę. Jego zegar jako mormona tykał - miał już 30 lat, zamiast szukać narzeczonej, powinien mieć już stadko dzieci. Czuł, że to, co robią z Jodi, jest naruszeniem reguł, w które szczerze wierzył. Jak po czymś takim mógłby ją poślubić?
Rozstali się podobno w dobrych stosunkach. Pomagała odległość - nadal dzieliło ich ponad 1000 kilometrów. Problem w tym, że Jodi się przeprowadziła. Zamieszkała na tyle blisko, że właściwie każdego wieczoru mogła wpaść na niezobowiązujący seks, co też czyniła, a co Travis przyjmował. Ten układ tymczasowo służył obu stronom. Travis pozbył się poczucia winy, że bezcześci przyszłą żonę, Jodi dostawała uwagę mężczyzny i miała nadzieję, że to nie definitywny koniec ich relacji.
Sprawy skomplikowały się, kiedy Travis poznał młodziutką i niewinną mormonkę Marie. To była idealna przyszła żona, z nią nic zbereźnego Travis już robić nie zamierzał, od tego wszak miał nocami Jodi. Marie, przezywana pieszczotliwie Mimi, nie wiedziała o ich układzie. Jodi niestety za to świetnie wiedziała o Mimi. Czuła, że traci wielomiesięczną inwestycję - jej nie-związek z Travisem trwał już prawie rok, spodziewała się raczej, że do niej wróci, a nie, że znajdzie sobie kandydatkę na żonę. Była rozgoryczona. Śledziła Mimi, jeszcze bardziej kontrolowała Travisa, krążyła naokoło niego, osaczała go.
W jednej z prywatnych konwersacji Travisa przeczytała, że nigdy nie planował się jej oświadczyć. Być może to przelało czarę goryczy.
Przyszedł koniec maja 2008 roku. Travis chciał zabrać niebawem Marie do Meksyku. Jodi dowiedziała się o tym i postanowiła rozpocząć działania.
9 czerwca ciało Travisa znaleźli jego znajomi, zaniepokojeni tym, że długo nie daje znaku życia. Nic dziwnego - od tygodnia leżał pod prysznicem w swoim mieszkaniu. Zadano mu aż 27 ciosów nożem, miał poderżnięte od ucha do ucha gardło, do tego dochodziła też rana postrzałowa głowy. Śledczy od świadków od razu usłyszeli jedno konkretne nazwisko - Jodi Arias, toksyczna była dziewczyna.
Zbieranie dowodów przeciwko niej nie trwało szczególnie długo. Znaleziono w pralce uprany aparat fotograficzny, a w nim kartę pamięci z uwiecznionym ostatnim dniem życia Travisa. Ślady krwi, włosy, odciski palców - przeciwko Jodi znalazło się tyle dowodów, że kiedy z nią rozmawiano w czasie przesłuchań, nie było ważne "jak", "kiedy" i "kto", tylko "dlaczego".
Jodi Arias szła w zaparte. Najpierw utrzymywała wersję "to nie ja, mnie tam nie było". Skonfrontowana z dowodami pod postacią zdjęć z upranego aparatu (była na nich widoczna), twierdziła, że to nie ona i czy na zdjęciach, na których uprawia seks z Travisem nie ma przypadkiem innej dziewczyny. W kolejnych dniach przesłuchania zmieniła taktykę. Wymyśliła historię o dwójce napastników, którzy zabili Travisa, a ją zastraszyli. Skonstruowała też jeszcze jedną wersję, zgodnie z którą była z Travisem ze strachu i zabiła go w obronie własnej. W jeszcze jednej starała się zrobić z mężczyzny potwora, niespełnionego pedofila - przez związek z nim Jodi miała chronić innych.
Ostatnia, sądowa wersja wydarzeń wyglądała następująco:
Travis bywał agresywny (czego nie potwierdził nigdy żaden jego znajomy, ani rodzina), zaatakował, kiedy upuściła jego aparat w łazience po tym, jak robiła mu zdjęcia pod prysznicem. Jedno z tych zdjęć jest teraz uważane za ostatnią fotografię Travisa - mężczyzna patrzy prosto w obiektyw, a w jego wzroku wielu doszukuje się potwierdzenia, że wie, iż patrzy w oczy morderczyni. W wersji Jodi Travis rzucił się na nią spod prysznica, oboje upadli. Jodi wyswobodziła się, pobiegła do pokoju po broń. Wróciła do łazienki (!), miała nadzieję, że wycelowany w Travisa pistolet go odstraszy. Tak się jednak nie stało, a mężczyzna zaatakował.
Był bardzo agresywny - tłumaczyła przed sądem jego zachowanie po tym, jak postrzeliła go w głowę.
Strzał według śledczych byłby śmiertelny, gdyby Travis nie był martwy już wcześniej. Jednak w tej wersji historii dla Jodi oczywiste było, że postrzelony w czaszkę były chłopak rzucił się na nią i wciąż się szarpał. Co stało się dalej? To już zakrywała mgła niepamięci.
A co stało się naprawdę? Najpierw Jodi zadała siedzącemu pod prysznicem byłemu cios w okolicach serca. Travis rzeczywiście się poderwał, zasłaniał się rękami przed kolejnymi ciosami, najpewniej złapał nawet ostrze w dłoń. Dokuśtykał do zlewu, o który się oparł. Wtedy Jodi była już w takiej furii, że zadawała ciosy na oślep w jego plecy, głowę, brzuch, gdzie tylko trafiła.
W furii człowiek często traci jednak zdolność racjonalnego myślenia, tymczasem to, co Jodi zrobiła jeszcze, świadczyło o tym, że świetnie wiedziała, co się dzieje. Dźgany w plecy Travis zdołał wyczołgać się z łazienki. Jodi w pokoju poderżnęła mu gardło a potem jeszcze dla pewności strzeliła mu w głowę z broni, którą kilka dni wcześniej ukradła z domu swojego dziadka. Ciało Travisa przeciągnęła ponownie pod prysznic. Umyła je nawet, próbowała zatrzeć ślady w korytarzu, jednak krwi było tak dużo, że nie było na to szans. Wrzuciła szmaty, którymi wycierała podłogę, do pralki wraz z aparatem, z którego - jak myślała - skasowała wszystkie zdjęcia. Włączyła pranie, wyszła z domu Travisa i pojechała do swojego byłego. W międzyczasie wykonała do Travisa telefon, w którym opowiadała, jak zgubiła się na jednej z dróg krajowych i wspaniale urządziła sobie dzień. Celowo produkowała alibi, rodzinie byłego wysłała nawet kwiaty.
Gra, w jaką próbowała zagrać Jodi przed sądem, obróciła się przeciwko niej. Proces śledziły miliony Amerykanów. Dziewczyna grała niewinną i słodką i nie zmieniła swojego podejścia nawet, kiedy konfrontowano ją z niezaprzeczalnymi faktami. "Grillowanie" na sali sądowej przez oskarżyciela Juana Martineza stało się narodową rozrywką w 2013 roku - prawnik musiał wychodzić tylnymi wyjściami z budynku sądowego, bowiem przed głównym wejściem czekały na niego tłumy, żądne autografów. W mediach społecznościowych trochę narzekano, że Martinez robi z przesłuchań przed sądem celowo cyrk, dzięki któremu Arias wychodzi na głupio sprytną morderczynię - rozbierał na czynniki pierwsze każde wypowiedziane przez nią zdanie, kazał jej pokazywać, w jakiej pozie po postrzale Travis na nią upadł, wytykał nieścisłości, udowadniał bezduszność. Nic dziwnego, że proces stał się medialną sensacją. Umożliwiono widzom wolny wstęp na salę sądową, ale zainteresowanych było tyle, że miejsca trzeba było sobie wykupować - ceny wynosiły nawet 200 dolarów.
Jodi Arias starała się wyglądem zdobyć przychylność opinii publicznej. Po internecie krążą od lat nagrania z jej przesłuchań, kiedy przed zdjęciem do kartoteki mówi sama do siebie, pod nieobecność śledczych, że mogłaby się przynajmniej umalować. W czasie przesłuchania żartobliwie odpowiadała, że "wszyscy jej byli partnerzy żyją", co miałoby być dowodem na to, że nie zabiła Travisa. Od razu po skończonych przesłuchaniach przed sądem miała istny rajd po wszystkich stacjach telewizyjnych, które chciałyby z nią porozmawiać. W wywiadach twierdziła na zmianę, że nie wie, kto zabił Travisa, albo, że zrobiła to w samoobronie.
Po usłyszeniu wyroku skazującego ją na dożywocie bez możliwości warunkowego zwolnienia nadal utrzymywała, że to nie ona zabiła swojego byłego partnera. W czasie jednego z przesłuchań poprosiła o możliwość napisania listu do rodziny Alexandra. Nigdy im go nie wręczono, bo składał się ze smutku, że nie wie, kto zabił ich bliskiego.
Groziła jej kara śmierci, jednak sędziowie nie mogli dojść do wspólnego jednomyślnego wniosku w tej sprawie. Choć jej wina była niezaprzeczalna, sędziowie nie mogli jednogłośnie zdecydować, czy za takie zabójstwo należy się jej kara śmierci, czy dożywocie. Sama Jodi mówiła, że od spędzenia życia w więzieniu wolałaby śmierć. Wydaje się zatem, że kara dożywocia, którą odbywa w jednym z więzień w stanie Arizona, jest dla niej gorsza - ale nie do końca to prawda. 43-letnia dzisiaj Arias ma już status celebrytki. Zza krat opowiada o życiu w więzieniu, maluje i sprzedaje obrazy, niebawem na jednym z kanałów amerykańskich telewizji będzie można zobaczyć kolejny aktorski dokument o tym, co zrobiła w 2008 roku.