Więcej o serialach przeczytasz na Gazeta.pl
Z racji tego, że od kilku lat mam nie tylko bardzo bliski kontakt z Francuzami, ale też doświadczenie z mieszkania we Francji, obejrzałam dwa sezony serialu oczami osoby, która całkiem dobrze poznała już ludzi i tutejszą kulturę. I przyznam, że był to seans przykry. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórcy "Emily w Paryżu" napisali scenariusz po przestudiowaniu kieszonkowego wydania "101 dowcipów o Francuzach".
Główną bohaterką jest pracująca w marketingu Emily Cooper, która na co dzień mieszka w Chicago. Firma Emily decyduje się na zakup mieszczącej się w Paryżu agencji Savoir, która potrzebuje osoby przez rok sprawującej pieczę nad połączeniem dwóch oddziałów. Szefowa głównej bohaterki, która miała przejąć to zadanie, odkrywa, że jest w ciąży, a dla Emily oznacza to okazję, aby spędzić rok w Paryżu. Pierwszy sezon produkcji trafił na Netflix w październiku 2020 roku, a drugi - w grudniu 2021.
Wyjaśnimy od początku jedną rzecz. Absolutnie nie uważam, aby było coś złego w nieskomplikowanych filmach czy serialach, które upraszczają problemy bohaterów czy nawet chwytają się utartych schematów. Wręcz przeciwnie - sama często korzystam z tego rodzaju eskapizmu. Problem "Emily w Paryżu" leży jednak gdzie indziej. Serial jest do tego stopnia oderwany od rzeczywistości i wypełniony krzywdzącymi stereotypami (nie tylko na temat Francuzów, ale o tym później), że nie spełnia się w roli lekkiej komedii romantycznej. Zamiast śledzić losy bohaterów, co chwila zgrzytałam zębami, zastanawiając się, jak to możliwe, że produkcja, której pierwszy sezon ukazał się w 2020, a nie 1950 roku, uwypukla różnice kulturowe do tego stopnia, że ociera się o rasizm.
Problematyczne jest samo założenie serialu. Dwudziestokilkuletnia Emily przyjeżdża do Paryża, aby nauczyć Francuzów "amerykańskiego spojrzenia" na marketing, nie mówiąc słowa w ich języku. I w dodatku nie rozumie, że ludzie nie są zachwyceni faktem, że poucza ich osoba, używająca argumentu "kto lepiej zna się na social mediach niż Amerykanie, którzy je wymyślili?". Emily opór traktuje jako afront i uważa, że wszyscy się na nią uwzięli. Już w pierwszym odcinku, gdy poznaje pochodzącą z Szanghaju Mindy, która w Paryżu pracuje jako au pair, słyszy od niej, że "Francuzi są wredni". Emily automatycznie zgadza się z tą opinią i nie zwraca uwagi na fakt, że wszyscy wokół są na tyle mili, aby za każdym razem w jej obecności przerzucać się na angielski - nawet gdy rozmowa jej nie dotyczy.
Z jakiegoś powodu stereotyp wrednych Francuzów serial serwuje nam zresztą wielokrotnie. Na przykład w scenie, w której kwiaciarka nie chce sprzedać głównej bohaterce wybranych przez nią róż, uważając, że dziewczyna z innego kraju "nie jest ich godna". A przecież to bzdura, zwłaszcza w Paryżu, mieście żyjącym w dużym stopniu z turystyki. Francuzi nie są niemili! Wręcz przeciwnie - są z natury pomocni, uśmiechnięci i przywiązują ogromną wagę do odnoszenia się do siebie z uprzejmością. Nie ma możliwości, aby dozorczyni w bloku (kolejny stereotyp nieprzyjemnej mieszkanki Paryża), nie odpowiedziała bohaterce na "dzień dobry". Takie zachowanie we Francji uchodzi za wyjątkowo niegrzeczne.
Ze stereotypami wiąże się też w zasadzie wszystko, co dotyczy pracy Emily. Począwszy od tego, że serial pokazuje Francuzów jako leniwych, lubiących się obijać i mało zaangażowanych w to, co robią. Emily bez celu kręci się pod siedzibą Savoir od 8:30, nie wiedząc, że zaczyna o 10:30, jej szefowa stawia się w pracy koło południa, a współpracownicy twierdzą, że odbieranie służbowych telefonów w weekendy jest niezgodne z prawem. Nic bardziej mylnego. Zdecydowana większość pracowników francuskich biur pracuje od 9 do 17, a za uporczywe spóźnianie grożą im takie same konsekwencje, jak gdziekolwiek indziej - aż do dyscyplinarnego zwolnienia włącznie, wbrew temu, co twierdzi serial. Gdy rozzłoszczona Sylvie wyrzuca Emily z pracy, bohaterka słyszy od kolegów z biura, że załatwienie dokumentów związanych z pozbyciem się pracownika zajmuje tyle czasu, że we Francji w zasadzie nie można zostać zwolnionym. Niestety, to tak nie działa. To fakt, francuskie prawo pracy chroni pracowników, co oznacza, że nie można zwolnić kogoś z powodu widzimisię przełożonego. Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby wręczyć wypowiedzenie ze względu na niekompetencję i narażenie firmy na straty. A przewiny Emily - zgubienie zegarka za 2 mln euro czy utrata kluczowego klienta - zdecydowanie się do nich zaliczają.
Bardzo ciężko jest mi także zrozumieć, skąd u twórców "Emily w Paryżu" przekonanie, ze mieszkańcy Paryża bez przerwy myślą o seksie. Każdy Francuz, którego Emily spotyka w pierwszym sezonie, natychmiast chce iść z nią do łóżka - agent nieruchomości kładzie jej rękę na ramieniu, zapraszając na randkę, mężczyzna poznany na imprezie mówi wprost, ze "uwielbia amerykańskie c*pki", a klient w ramach podziękowań przesyła koronkową bieliznę. W dodatku Emily wydaje się być przekonana, że każde z tych zachowań jest na porządku dziennym. Zapytana przez szefową o dwuznaczną rozmowę z mężczyzną podczas służbowego spotkania, główna bohaterka kwituje to stwierdzeniem, że "myślała, że zachowuje się jak Francuz". Jak Francuz, czyli niestosownie? Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twórcy trochę za dużo naoglądali się kreskówek "Looney Tunes" z udziałem uganiającego się za kotami skunksa mówiącego z francuskim akcentem. Może wydawać się, że w "najbardziej romantycznym" mieście świata wszyscy myślą tylko o jednym, ale Francuzi są akurat bardzo zachowawczy, jeśli chodzi o kontakt fizyczny. Nie są też tak bezpośredni i nie ma opcji, aby dotykali kogoś bez wyraźnego przyzwolenia.
Różnice kulturowe, które widzimy w "Emily w Paryżu" są albo potraktowane bardzo po łebkach, albo pokazane w bezsensownych sytuacjach. Wielokrotnie widzimy dwie bliskie kobiety lub kobietę i mężczyznę witających się dwoma buziakami w policzki. Dwóch panów w serialu nigdy nie przywita się w ten sposób, a prawda jest taka, że we Francji tak samo witają się także mężczyźni, czego serial nie pokazuje ani razu. Gdy Emily odsyła do restauracyjnej kuchni niedosmażony - jej zdaniem - stek, dostaje odpowiedź, że wszystko z nim w porządku. Nigdy nie widziałam, aby jakikolwiek francuski kucharz w takiej sytuacji wdawał się w pyskówkę w z klientem. I nie chodzi tu nawet o przekonanie, jaki stopień wysmażenia jest lepszy, ale o zdrowy rozsądek i świadomość, ze nie każdy może jeść krwistą wołowinę. A jeśli o wołowinie mowa - we Francji spożywa się jej bardzo dużo. Steki i burgery są w menu większości restauracji, a frytki to standardowy dodatek do każdej potrawy, z owocami morza włącznie. Skąd wiec u Emily taka tęsknota za amerykańskim jedzeniem? Nie wynika ona czasem z przekonania twórców, że Francuzi żywią się wyłącznie bagietką i ślimakami?
W 2004 roku francuscy naukowcy w piśmie "Neuvre" sformułowali pojęcie "syndromu paryskiego". Ta przypadłość spotyka turystów, którzy przyjeżdżając do stolicy Francji, czują się rozczarowani, bo miasto nie spełnia oczekiwań wykreowanych na podstawie filmów i książek. "Emily w Paryżu" jest doskonałym przykładem cegiełki, która dokłada się do problemu nierealistycznej wizji Paryża. Bohaterka serialu nigdy nie jeździ zatłoczonym i brudnym metrem, które jest tu głównym środkiem komunikacji, bez problemu biega w wysokich szpilkach po brukowanych ulicach i nierównych chodnikach, a wszystkie budynki, które widzi, są czyste, zadbane i bez śladu graffiti. Nawet pociąg, którym jedzie do Saint-Tropez, to nie zwykły pociąg pierwszej klasy, w rzeczywistości przypominający polskie Pendolino, tylko luksusowy Venice-Simplon Orient Express, który nawet nie kursuje na takiej trasie.
Jeśli twórcy serialu chcieli poruszyć kwestię trudności związanych z mieszkaniem w Paryżu, to zamiast skupiać się na wymyślonych przywarach Francuzów, mogli wyśmiać te prawdziwe, np. drogie i przereklamowane pułapki na turystów, jak choćby kawiarnia Café de Flore, gdzie Emily poznaje Thomasa. Mężczyzna twierdzi, że to najpopularniejsze miejsce w stolicy - w praktyce paryżanie od lat tam nie zaglądają. Serial mógł także skupić się chociażby na absurdalnych cenach mieszkań, które są bolączką francuskiej stolicy. Ale Emily, która zatrzymuje się w pięknie położonym mieszkaniu w piątej dzielnicy, nie ma żadnego problemu z tym, że w rzeczywistości płaciłaby za jego wynajem ok. 1600 euro miesięcznie.
Trzeba docenić fakt, że w drugim sezonie twórcy podjęli pewną próbę naprawienia niektórych błędów. W końcu kazali Emily przyłożyć się do nauki francuskiego, a bohaterka zderzyła się z problemem bariery językowej. Ale za to dostaliśmy postać Ukrainki, której ulubionym zajęciem jest okradanie drogich sklepów. Wątek oburzył nawet ukraińskiego ministra kultury. Stereotypy kulturowe są naprawdę takie śmieszne?
To, co dodatkowo drażni w "Emily w Paryżu", to lenistwo scenarzystów i notoryczne chodzenie na skróty, przez co wiele rzeczy po prostu nie trzyma się kupy. Pierwszy sezon kończy się po Fashion Weeku i otwarciu hotelu zaplanowanym na listopad, a w drugim, który jest jego bezpośrednią kontynuacją, bohaterowie narzekają na upał. Poznany przez Emily londyńczyk Alfie zachwyca się faktem, że może we Paryżu pić piwo na ulicy. Przykro mi, Alfie, że nikt ci tego wcześniej nie powiedział, ale w Wielkiej Brytanii również nie ma zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Poza tym, co stało się ze znajomymi z Emily z Chicago? Zerwała kontakt ze wszystkimi? Nikt nie chciał jej odwiedzić? Jak to możliwe, że szefowa z amerykańskiego biura, która miała pierwotnie jechać do Paryża w miejsce Emily i ma, rzekomo, magisterkę z romanistyki, nie jest w stanie sklecić dwóch zdań po francusku?
Choć nie jestem jedyną osobą krytykująca "Emily w Paryżu" (wg. serwisu Rotten Tomatoes Emily jest raczej rozsypanym popkornem, niż świeżutkim pomidorkiem), produkcja nie może narzekać na wyniki oglądalności, a Netflix właśnie przedłużyli serial o kolejne dwa sezony. Pytanie, czym to się skończy. Czy twórcy faktycznie wezmą do serca uwagi widzów, czy dalej będą brnąć w komedię opierającą się na żartach z różnic kulturowych? Niestety, obawiam się, że czeka nas to drugie.