Dziś w Warszawie jest pewnie przynajmniej 10 razy więcej modnych klubów niż 50 lat temu. Jednak internet i media zmniejszają nam nieco liczbę miejsc i ogniskują całą towarzyską śmietankę w oknie naszego komputera. A dawniej wystarczyło wybrać się na miasto, żeby sprawdzić, kto z kim i gdzie. Ten kto bywał, na pewno wiedział, kim jest Henio Meloman.
Henio Meloman, a właściwie Henryk Kurek, był jedną z barwniejszych postaci stolicy, powszechnie znaną i poważaną, mimo że na swoim koncie nie miał żadnych bardziej znaczących dokonań poza imponującą techniką taneczną. Był gwiazdą każdej potańcówki.
Jednak podobnie jak dziś, nie trzeba mieć wykształcenia czy nawet urody, jeżeli ma się szeroko rozumianą charyzmę.
Najlepszym przykładem na to, że Henio Meloman faktycznie był swego rodzaju celebrytą, jest fakt, iż jego postać obrosła w różnego rodzaju mity i anegdoty. Jedna z nich głosi, że pod koniec swojego życia przestał gustować w dziewczynach i przerzucił się na chłopców. Jaka jest jednak prawda? Nie wiadomo.
Screen z youtube.com
Równie niejasne są dalsze losy gwiazdy stołecznych klubów. Podobno z czasem wycofał się z hucznych imprez, jednak nie z życia kulturalnego. Legendy o nim snują dziś internauci. Oczywiście jest klika teorii.
Jeszcze mniej optymistyczną wizję teraźniejszości Henia Melomana w tej samej dyskusji prezentuje inna internautka, Elżbieta Kozikowska.
Zaraz oczywiście odezwały się osoby, które go widziały tego samego dnia w bufecie na Woronicza czy przy Chełmskiej. Jakakolwiek jest prawda, niesamowite jest, że opowieść Henia nie skończyła się na pijackich wspominkach dnia następnego, lecz trwa jako "urban legend" do dziś.
Jeżeli komuś można nadać tytuł "królowej życia", to z pewnością byłaby to Ewa Frykowska. Obok tej pięknej i seksownej dziewczyny nikt nie potrafił przejść obojętnie. Sama też dość wcześnie zaczęła dbać o to, by było o niej głośno. Janusz Głowacki wspomina, że nie raz widział ją w studenckich klubach.
Widziała, gdzie bywa artystyczny światek, choć, jak sama twierdzi, nie ciągnęło jej do niego, jednak też "za bardzo się przed nimi nie broniła" - otwarcie przyznała w swojej książce "Słodkie życie".
Fot. Radosław Jóźwiak / AG
"Starszawi panowie" chętnie obracali się w towarzystwie takich dziewczyn jak Ewa - pięknych i ambitnych. W stolicy Frykowska szybko stała się równie znana jak jej znajomi - uznani twórcy i artyści.
Blask sławy jej znanych towarzyszy wkrótce rozświetlił także samą Frykowską. Stała się gwiazdą stolicy.
Skan okładki książki
Była symbolem seksu i przedmiotem pożądania przez długie lata, mimo skandali, męża i upływającego czasu. Dziś śladem po niej i jej legendzie może być z pewnością obecność w mediach jej wnuczki Mai Frykowskiej.
Viva!
Jednak życie Frykowskiej nie było usłane różami. Jej mąż zginął wraz z Sharon Tate w willi Romana Polańskiego, a jej syn (czyli ojciec Mai Frykowskiej) zginął w willi Karoliny Wajdy.
W Hybrydach wypadało bywać, jeśli chciało się otrzeć o tzw. środowisko, czyli tych, którzy się liczą w towarzyskich elitach stolicy. Z reguły skupiał się tam studencki, artystyczny światek jednak jego granice, podobnie jak dziś, były dość elastyczne i łatwo do niego wkroczyć.
Screen z youtube.com
Stałym bywalcem Hybryd i innych tego typu modnych miejsc był rotmistrz Andrzej Rzeszotarski. Mimo że większość modnych lokali była przeznaczona dla studenckiej braci, to jednak pieniądze czyniły bramkarzy łaskawymi. Pokazywanie się w modnych knajpach, świetne ubrania i samochody, szybko sprawiły, że 50-letni utracjusz zaczął być rozpoznawany i wpuszczany wszędzie na tzw. twarz. Z czasem zadbał też i o artystyczne dodatki.
Jednak nie tylko artysta przyciągał uwagę, lecz także nieosiągalne atrybuty bogacza, które kłuły w oczy swoim zachodnim błyskiem.
Historia Rzeszotarskiego, choć jest intensywnie zabarwiona i błyszcząca, kończy się tragicznie. Zmiany w politycznych i milicyjnych układach pozbawiły go całego majątku i dotychczasowego życia.
"Olek Naleśnik" należał do wąskiego grona najsłynniejszych stołecznych playboyów. Dziś, we wspomnieniach z tamtych lat, figuruje niestety jedynie pod tym wdzięcznym pseudonimem, jednak jego legenda wciąż jest skrupulatnie zachowana. Olek, choć sam nie miał na swoim koncie żadnego artystycznego dorobku, obracał się w środowisku tych, o których dziś możemy czytać w podręcznikach. Jego postać wspominają Janusz Głowacki, Andrzej Roman czy Marek Nowakowski.
screen z youtube.com
Jaki był więc archetyp stołecznego playboya? Przede wszystkim dobrze ubrany.
Trzeba było włożyć sporo wysiłku, żeby zdobyć taką garderobę. Jednak, jak wspomina Prasek, wysiłek opłacał się.
Jednak tego typu Książęta Nocy gustowali w towarzystwie nie tylko ludzi ze świata kultury. Nie mieli aspiracji, by dołączać do artystycznego światka. Wystarczała im popularność i profity z niej płynące.
Hulaszczy tryb życia wymaga jednak mocnego zdrowia. "Olek Naleśnik" niestety takiego nie miał.
Najsłynniejszym playboyem PRL-u był z pewnością Leopold Tyrmand. Jego twórczy dorobek nie rozsławił go aż tak, jak jego własna działalność towarzyska, którą dziś nazwano by zapewne PR-em. W pewnym momencie plotki o nim zaczęły wyprzedzać jego twórczość.
Tyrmand, jak na swoje czasy, miał doskonałe wyczucie opinii publicznej, wiedział gdzie ma bywać i jak się zachowywać, aby o nim mówiono.
Jako jeden z pierwszych zaczął świadomie oddziaływać na ludzi swoim wizerunkiem.
Towarzyski sukces przełożył się na zwiększoną popularność jego dzieł. Było to słuszne posunięcie, dziś oczywiste, jednak 50 lat temu nikt nie przypuszczał, że taka taktyka będzie dla Tyrmanda szczęśliwa. Tym bardziej, że nie miał urody playboya.
Leopold Tyrmand / autor Piotr Janowczyk - Potret z cyklu "Galerii Osobowości Kultury"
Choć dla wielu osób pierwszym skojarzeniem z PRL-em nie są huczne imprezy i modne bankiety, to jednak życie towarzyskie także i w poprzednim ustroju miało się dobrze. Wiele zawodowych kontaktów zawiązało się przy setce wódki w Hybrydach czy Stodole. A że muzyka i atmosfera tych miejsc wyostrzały zmysły, artyści często odnajdywali w nich swoje muzy.
Teresa Tuszyńska
Bywaniu w modnych miejscach swoją karierę zawdzięcza Teresa Tuszyńska. Piękna aktorka uwielbiała taniec i muzykę. Wyróżniała ją także zjawiskowa wręcz uroda. Miss Stodoły była na językach wszystkich, którzy trzymali rękę na pulsie nocnego życia stolicy.
W Stodole dostrzegł ją fotograf Andrzej Wernicki, który zrobił Tuszyńskiej pierwsze zdjęcia. Ukazały się one w piśmie "Kobieta i życie".
To nie spodobało się matce 16-latki, która zrobiła fotografowi karczemną awanturę. Jednak dziewczynę ciągnęło do wielkiego świata.
Uroda i wrodzony seksapil pomogły w karierze nie tylko Ewie Frykowskiej. Z dobrodziejstw swojego wyglądu korzystała także Krystyna Mazurówna, choć w nieco inny sposób niż np. "Ewa Maria Morelle". Mazurówna ukończyła szkołę baletową w Warszawie, pracowała w Teatrze Wielkim, więc jej obecność w środowisku była jak najbardziej uprawniona. Jednak gdyby nie zjawiskowa uroda, zapewne jej losy potoczyłyby się inaczej.
Plotek Exclusive
Tancerka były niczym kolorowy ptak w szarej rzeczywistości lat 60. Nie było takiego, co by się za nią nie odwrócił i nie marzył o jej witalności i młodzieńczej radości. Niebawem "niewysoka, szczupła nastolatka, mocno umalowana", bywająca na modnym MDM-ie, stała się prawdziwą gwiazdą nie tylko baletu, lecz także życia towarzyskiego stolicy.
Mają tak znamienitych kochanków nic dziwnego, że osiągnęła artystyczny sukces w Europie. Jednak w Polsce swoją sławę zawdzięcza w dużej mierze aktywności również na polu towarzyskim.
Plotek Exclusive
Jednak sławę na mieście można było zyskać nie tylko pojawiając się w modnych miejscach. Ci co szli nieco pod prąd lub może raczej płynęli obok głównego nurtu, czyli tzw. "bananowa młodzież" także miała swoich celebrytów. Sztandarowym przedstawicielem tej nieco offowej grupy, był m.in. Jan Lityński, którego dziś kojarzymy przede wszystkim jako statecznego polityka.
Fot. Michalak/FOTONOVA EAST NEWS
Zamiast big-beatu bananowa młodzież słuchała wówczas Okudżawy czy Wysockiego. Większość Polaków miała mimo wszystko wstręt do wszystkiego co rosyjskie, nawet jeżeli, jak zauważa Cezary Prasek w "Złotej młodzieży PRL-u", byli to przedstawiciele radzieckiej opozycji. Bananowcy stronili od opozycyjnych prądów z Zachodu: jazzu, francuskiej nowej fali, kubizmu, surrealizmu. Nie mieli więc także czego szukać w modnych warszawskich klubach, które narzucały swoje standardy. Bananowcy albo nie chcieli, albo nie umieli im sprostać.