Programy randkowe, w których piękni i młodzi spotykają się w malowniczo położonej willi i wśród łez, dram, zdrad i awantur co chwilę zmieniają partnerów, to hit ramówek telewizji komercyjnych kilku ostatnich lat. Polsat ma swoje "Love Island", TVN emituje "Hotel Paradise", przyszedł więc czas na ruch ze strony TVP. Publicznego nadawcę zobowiązuje jednak misja, a jej założeniem, jak sam podkreśla, "nie jest zarabianie pieniędzy, tylko propagowanie etycznych, artystycznych i intelektualnych wartości". I o ile oglądanie singli w kostiumach kąpielowych raczej się w to nie wpisuje, program o parach, które chcą sprawdzić, na ile są do siebie dopasowane, można już pod to podciągnąć. Problem w tym, że skoro na horyzoncie jest wygrana w postaci 100 tys. zł, trudno uwierzyć, że uczestników "Love me or leave me. Kochaj albo rzuć" do udziału w programie rzeczywiście zmotywowała wyłącznie chęć sprawdzenia się i ewentualnej zmiany. Nowy reality show ukazuje się na platformie VOD TVP w każdy czwartek od 16 marca, a my obejrzeliśmy jego trzy pierwsze odcinki.
Założenie "Love me or leave me" jest proste - osiem par spotyka się w willi zlokalizowanej na jednej z Wysp Kanaryjskich. Są poddawani zadaniom i uczestniczą w warsztatach z ekspertami, a obserwując nawzajem swoje relacje i poziom dopasowania, typują do opuszczenia domu kolejne pary. I tu pojawia się już pierwszy problem. Bo jak porównać związek osób, które są ze sobą od kilku lat do relacji pary, która rozwija się dopiero od trzech miesięcy, a z żadnej ze stron nie padły jeszcze poważne deklaracje? Widzowie, którzy nastawiali się na prawdziwe sprawdziany stabilnych związków, mogą dość gorzko się rozczarować. Już na wstępie niektórzy uczestnicy jasno deklarują, że do programu przyszli głównie po to, aby przeżyć przygodę.
Fakt, że "Love me or leave me" bardzo chce być jak "Love Island" czy "Hotel Paradise", można zauważyć niemal od razu. Produkcja, podobnie jak w obydwu tych formatach, nadała różnym przestrzeniom i pomieszczeniom odpowiednie nazewnictwo. I tak willa nazywana jest "wzgórzem prawdy", sypialnia - "azylem miłości", a balkon - "tarasem perspektyw". Pokuszono się nawet o żartobliwe wstawki lektorów, których w show TVP jest aż dwoje - kobieta i mężczyzna. W założeniu tworzą parę i docinają i sobie, i uczestnikom.
Już jest ciemno, a panie nadal niegotowe. Ile można się szykować? - strofuje głos zza kulis.
Po poznaniu wszystkich par i wspólnej kolacji Sandra Kubicka wprost z "tarasu perspektyw" wysyła na pierwsze zdanie uczestników. Każdy z panów dostaje 30 euro, co ma wystarczyć na prezent dla partnerki. Po powrocie nie wręczają ich jednak swoim ukochanym, a zadaniem pań jest odgadnięcie, co wybrali dla nich ich partnerzy. "Magda lubi wszystko, co można jej postawić nie za jej pieniądze" - śmieszkuje jeden z bohaterów show.
Pomysł może i całkiem ciekawy, ale finalnie wszystko niemiłosiernie się dłuży, bo twórcy wyznaczone przez Sandrę Kubicką zadanie postanowili rozciągnąć aż na dwa odcinki. Brak wartkiej akcji to ogólnie jeden z problemów "Love me or leave me". Na eliminację pierwszej pary trzeba czekać aż do trzeciego odcinka, który oprócz tego niemal w całości został poświęcony wyłącznie na pokonywanie toru przeszkód w parach i zorganizowaną przez produkcję imprezę. Obowiązkowym elementem tego typu programów są oczywiście afery i dramaty, ale te wypadają niestety bardzo sztucznie. Trudno powiedzieć, czy to kwestia reżyserii, czy też montażu, ale naprawdę ciężko uwierzyć w wiarygodność problemów, z którymi borykają się uczestnicy "Love me or leave me". Już w drugim odcinku jedna z dziewczyn zwierza się swojemu partnerowi, że nie czuje się dobrze na "wzgórzu prawdy" i chciałaby wrócić do domu.
Moglibyśmy zawsze spiąć dupę i zawalczyć o sto tysięcy, ale jak to ma być kosztem twojego zdrowia... - mówi jej partner.
"Cud się raczej nie zdarzy" - odpowiada mu ukochana. Cud chyba się jednak zdarzył, bo już w kolejnym odcinku problem uczestniczki, podobnie jak kwestia tego, czy rezygnują z udziału w show, zostają niemal całkowicie pominięte. Produkcja za to do jednego epizodu w odstępie zaledwie kilku minut wrzuciła dokładnie tę samą wypowiedź jej partnera, który stwierdza do kamery, że sam chciałby zostać w willi, ale nie zmusi do tego ukochanej.
Aby być sprawiedliwym, trzeba zaznaczyć, że kilka rzeczy w "Love me or leave me" wypada naprawdę pozytywnie. Dużym plusem jest z pewnością prowadząca Sandra Kubicka, która jest bardzo dobrze przygotowana, empatyczna i stara się zachęcić pary do zwierzeń i pracy nad relacją. Gdy podczas pierwszych eliminacji pozostali uczestnicy krytykowali zachowanie jednego z mężczyzn i zarzucili mu niewłaściwie traktowanie partnerki, Kubicka nie miała oporów, aby także wkroczyć do akcji. "Pierwszy raz w tym programie poczułem faktyczny żal przez to, jak Magda musi się czuć" - bronił się uczestnik.
Magda usłyszała, co jej robisz. To boli, a nie to, co mówią inni - odparła stanowczo Kubicka.
Po programie firmowanym szyldem TVP w ramach warsztatów dla par można było spodziewać się czegoś w rodzaju nauk przedmałżeńskich. Tu jednak pojawiło się spore zaskoczenie, bo produkcja zaprosiła do "Love me or leave me" terapeutów bliskości i nauczycieli tantry. W wyznaczonym przez nich zadaniu uczestnicy musieli wskazać, co cenią najbardziej w seksie z partnerem. Nie wypadło to ani żenująco, ani sztucznie, a zachęcanie do otwartych rozmów o intymności w relacji jest zdecydowanie godne pochwały.
Największym problemem nowego programu TVP nie jest jednak ani dłużąca się akcja, ani afery, które wyglądają na wyreżyserowane. Szkopuł tkwi w tym, że "Love me or leave me" można - przynajmniej jak na razie - oglądać wyłącznie za opłatą na platformie streamingowej Telewizji Polskiej. Cena nie jest może wygórowana, bo 30-dniowy pakiet kosztuje zaledwie 10 zł, ale to wystarczy, aby widzowie nieszczególnie zainteresowali się propozycją stacji, pozostając przy dostępnych za darmo innych formatach tego typu. Widać to zresztą jak na dłoni po instagramowym koncie show. Po trzech tygodniach emisji programu obserwuje je niecałe trzy tysiące osób. I nie pomaga tu nawet fakt, że posty i relacje udostępnia od czasu do czasu Sandra Kubicka, którą śledzi prawie 700 tys. obserwujących. "Jakie są wasze odczucia po pierwszym odcinku?" - pytają twórcy programu w jednym z instagramowych wpisów.
Jakie odczucia? Żadne, bo nie będę płacić za to, żeby móc obejrzeć ten program. Mam inne podobne programy do wyboru i to za darmo - pisze jedna z internautek.
W odróżnieniu od "Love Island" czy "Hotelu Paradise", "Love me or leave me" nie doczekało się jeszcze grupy aktywnych fanów, którzy z wypiekami na twarzy komentują każdy odcinek, wymieniają uwagami o zachowaniu uczestników, analizują dramy i wykłócają się z produkcją. Pod każdym postem można znaleźć zwykle kilka lub kilkanaście komentarzy, z czego sporą część zostawiają sami uczestnicy. Odzywa się tam m.in. znana z "Love Island" Alicja Błaszczyk, która w show TVP o 100 tys. złotych walczy wraz z ukochanym Robertem. Niestety w tym przypadku nawet zaangażowanie znanej influencerki może nie wystarczyć, aby nowa propozycja Telewizji Polskiej stała się hitem.