Jan Englert od 2003 roku nieprzerwanie pełni funkcję dyrektora artystycznego Teatru Narodowego w Warszawie. Wiadomo natomiast, że to stanowisko przejmie po nim Jan Klata z początkiem nowego sezonu teatralnego - we wrześniu bieżącego roku. "Jedyna moja frajda jest taka, że to ja podjąłem decyzję, a nie podjęto decyzji o mnie" - wyznał aktor w rozmowie z "Wyborczą". Odniósł się również do zarzutów o nepotyzm po tym, jak obsadził w sztuce Beatę Ścibakównę oraz Helenę Englert.
Sprawę dotyczącą obsady "Hamleta" nagłośniła m.in. Małgorzata Maciejewska z "Notatnika Teatralnego" w felietonie zatytułowanym "Zmiana warty". Jak zauważyła, Helena Englert nie jest częścią zespołu Teatru Narodowego, a do spektaklu została zaproszona jako aktorka gościnna, co wywołało burzę. Na oskarżenia zareagował nawet Krzysztof Torończyk, Dyrektor Teatru Narodowego, który wydał oświadczenie. Stanął w obronie Englerta i podkreślił, że nie tylko wybór dramatu, ale także obsady, są częścią autorskich wyborów Englerta, do których jako dyrektor artystyczny miał prawo. "Można tu przypomnieć, że poprzednik Jana Englerta - Jerzy Grzegorzewski również pożegnał się ze Sceną Narodową autorskim przedstawieniem 'ON. DRUGI POWRÓT ODYSA', zrealizowanym na podstawie tekstu jego córki Antoniny. Gdy zważyć szczególny charakter tej premiery, podejrzenia nepotyzmu są nieuzasadnione" - przekazał.
Jan Englert w rozmowie z Piotrem Guszkowskim z "Wyborczej" odpowiedział na zarzuty i odniósł się do krytyki dotyczącej swoich wyborów. "Moją siłą przez lata było to, że nawet, kiedy ktoś próbował wokół mnie coś paskudnego rozpętać, to nie reagowałem. Teraz za to płacę, za własną pychę płacę" - zaczął. Jak wyjaśnił, kończąc współpracę z TN chciał być otoczony bliskimi mu osobami.
Nawet jeśli obsadzenie własnej córki w spektaklu byłoby nepotyzmem - a według mnie nie jest - jest rzeczą naturalną i powinno być zrozumiane, jeśli mamy w sobie, choć odrobinę empatii, że jeśli ktoś odchodzi, żegna się, to chce mieć przy sobie najbliższych. Koniec, więcej tłumaczyć się nie będę
- wyznał aktor i dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie.
W tej samej rozmowie dyrektor artystyczny TN podkreślił, że jego córka mimo iż jest na świeczniku, sama zapracowała na swój sukces. Zdała na prestiżową Tisch School of the Arts w Nowym Jorku, ale przez pandemię wróciła do kraju. To Englert musiał ją namawiać, by przyjęła rolę Ofelii. "Przecież moja córka wyrobiła już sobie pozycję, w niczym jej nie pomagam. Bycie aktorskim dzieckiem to zresztą żaden handicap, przeciwnie. Siedziałem przez lata na egzaminach wstępnych i widziałem, że jest jakaś dziwna niechęć w kolegach, przez co aktorskie dziecko musi wypaść pięć razy lepiej od innych, żeby się dostać. Sam mam wobec dzieci kolegów większe wymagania. (...) Teraz ja ją musiałem prosić, żeby zgodziła się zagrać. Miesiąc prosiłem, tłumaczyłem, że to może jedyna szansa, żebyśmy się spotkali w zawodzie, szczególnie w relacji reżyser i aktorka"- dodał.
Jak zaznaczył, jeszcze zanim rozpętała się burza o nepotyzm, aktor zastanawiał się nad tym, kto go zastąpi na stanowisku dyrektora artystycznego teatru. "Prawda jest taka, że zacząłem przygotowywać następstwo, zanim w ogóle pojawił się temat mojego odejścia. Przecież ja za chwilę będę miał 82 lata. Tylko kretyn w takim wieku może się trzymać burty. W jedynej rozmowie, jaką miałem na temat teatru z panią ministrą Hanną Wróblewską, powiedziałem, że jestem do dyspozycji. Chciałem odejść, ale powierzyć ster komuś, kto będzie kontynuatorem pewnej koncepcji, zamiast doprowadzać do bezmyślnej rewolucji. Ministerstwo poszło inną drogą" - wyznał w rozmowie z "Wyborczą".