Kochała literaturę, ale z wykształcenia była architektką. Paliła jak smok - do tego stopnia, że nie latała samolotami, nie mogąc znieść nawet kilkugodzinnej przerwy od nałogu - klęła i piła jak szewc. Bezkompromisowa i szczera do bólu, zachwycała błyskotliwym, czarnym humorem, który nawet z krwawej zbrodni czynił wydarzenie śmiechu warte. Wszystko to, w połączeniu z dystansem do siebie i świata, zjednało jej serca czytelników, ale i mężczyzn, od których względów nie stroniła. Książki pisała hurtowo - często nawet po trzy na raz, a łączny nakład jej powieści opublikowanych w Polsce przekroczył sześć mln egzemplarzy. Ale choć honoraria napływały szczodrze nie tylko z ojczyzny, ale też z ZSRR, Bułgarii czy Jugosławii, Joanny Chmielewskiej pieniądze się nigdy nie trzymały. Winna temu była w dużej mierze jej druga po literaturze pasja - hazard.
Niewiele by brakowało, aby autorka "Lesia" czy "Całego zdania nieboszczyka" przyszła na świat w Prima Aprilis. Osobie obdarzonej jej poczuciem humoru prawdopodobnie taka data bardziej by odpowiadała. Jednak Irena Barbara Kuhn z domu Becker urodziła się 2 kwietnia, w roku 1931, w Warszawie. Pseudonim literacki, pod którym znały ją rzesze fanów - i który przylgnął do niej tak, że figurowała pod nim nawet w urzędzie skarbowym - przybrała na początku kariery. Ale choć mała Irenka pasjami pożerała książki i marzyła o pisaniu powieści, była dzieckiem wielu zainteresowań. Dlatego ostatecznie, choć rodzina pragnęła, by jedynaczka została lekarką, Joanna - wówczas jeszcze Irena - postanowiła swoją przyszłość związać z architekturą. Studia ukończyła, choć w ich trakcie zdążyła wyjść za mąż za licealną miłość, Stanisława Kuhna, i urodzić syna, Jerzego. Drugie dziecko, Robert, przyszedł na świat już po tym, jak Irena otrzymała dyplom ukończenia studiów.
Zanim została pisarką, Joanna Chmielewska była więc żoną, matką i architektką. O tym, że już wówczas gromadziła w pamięci galerię postaci, świadczą jej późniejsze książki, w których bohaterach odnaleźli się znajomi ze studiów czy nawet z wcześniejszego okresu. Póki co jednak Irena Kuhn w charakterze, jak sama później mówiła, budowlańca, pracowała m.in. przy budowie warszawskiego Domu Chłopa. Jej pasja do literatury była jednak tak silna, że nawet po pracy, mając na głowie dom i dzieci, znajdowała chwilę, aby od czasu do czasu skrobnąć parę zdań. Tak powstały testy do "Kultury i życia" czy "Kultury i sztuki" na tematy związane z architekturą i architekturą wnętrz. Tworzyła też własne zapiski, które z czasem zaczęły nabierać formę powieści zatytułowanej "Klin". Tę, za namową znajomych, postanowiła wydać - to jednak nastąpiło już po rozwodzie z Kuhnem. I to właśnie dlatego, że eksmałżonek nie życzył sobie, by jego nazwisko widniało na książkach byłej żony, powstał jeden z najsłynniejszych pseudonimów artystycznych powojennej Polski.
Rozwód na krótko załamał Joannę Chmielewską - później wspominała, że ma na koncie nawet niedoszłą próbę samobójczą. Jednak ponoć wizja włożenia głowy do piekarnika tak ją rozśmieszyła, że nastrój smutku minął, jak ręką odjął. Już wówczas przejawiał się słynny czarny humor, za który książki Joanny Chmielewskiej pokochały miliony czytelników.
Określiłabym swoje powieści jako sensacje humorystyczne. Bardziej czy mniej kryminalne, ale humorystyczne. Nie tylko w samej warstwie językowej. Humorystyczność otaczającego świata przenika do mojej prozy. To nie jest satyra, tylko prezentacja kretyństwa dziejącego się wokół nas - mówiła Chmielewska w jednym z wywiadów
Niezwykłe ciepłe przyjęcie "Klina", którym zachwycił się sam Marian Eile - legendarny redaktor naczelny tygodnika "Przekrój" sprezentował nawet Joannie Chmielewskiej maszynę do pisania - osłodziło jej smutek po odejściu męża. Szybko okazało się też, że czytelnicy chcą więcej twórczości Chmielewskiej. I tak od 1970 roku z architektki Joanna została pełnoetatową pisarką. Wydany w 1973 roku "Lesio" ugruntował jej status literackiej gwiazdy. Zmęczeni szarą rzeczywistością PRL-u Polacy pokochali historię roztargnionego architekta o duszy artysty, wiecznie spóźniającego się do pracy i przez to skonfliktowanego z kadrową, skrupulatnie te spóźnienia zapisującą. Rozwiązaniem problemu miało być zabójstwo pani Matyldy. Chytry plan wymyka się jednak spod kontroli, a śmiechu jest co niemiara.
Pierwowzorem Lesia był Lech Jakubiak, warszawski malarz i architekt. Nikogo nie zabił, lecz Joanna Chmielewska niemal zawsze bohaterami swoich książek czyniła znajomych i przyjaciół. Sportretowała wszystkich swoich partnerów, a byłego męża oszczędziła tylko ze względu na synów. Cała galeria postaci spotkanych w różnych momentach życia pojawiała się w kryminałach w roli morderców lub ofiar. Literatura stawała się często narzędziem zemsty w rękach Joanny Chmielewskiej. Na przykład jeden z byłych konkubentów pisarki, prokurator policyjny, figuruje w jej książkach jako "Diabeł" - wszystko dlatego, że nie był stały w uczuciach i często zdradzał, co wpędziło Chmielewską w nerwicę. Ale pisarka nie tylko czerpała bohaterów i historie z życia. Wręcz obsesyjnie sprawdzała też realia. Kiedyś nocą wypłynęła łódką na jezioro, aby sprawdzić, jak daleko niesie się ludzki głos.
Dobry kryminał musi się opierać na realiach. Jak potrzebujemy fantastyki, to możemy czytać Lema. Kryminał musi być prawdziwy - podkreślała pisarka
Sama też występowała w swoich powieściach jako architektka i pisarka Joanna. Na uwagę zasługuje też sposób, w jaki Joanna Chmielewska portretowała kobiety. Zawsze były to postaci silne, niezależne, niepoddające się przeciwnościom losu. To one demaskowały morderców i rozwiązywały kryminalne zagadki. Nic więc dziwnego, że przede wszystkim to właśnie czytelniczki pokochały książki Joanny Chmielewskiej.
Książki Joanny Chmielewskiej, z roku na rok coraz bardziej popularne w ojczyźnie pisarki, z czasem stały się też świetnym towarem eksportowym. Chmielewską wielokrotnie tłumaczono na języki obce, czytano ją w całych Demoludach. Nakład jej twórczości w Polsce przekroczył sześć milionów egzemplarz, a w Rosji, gdzie była uważana za najpoczytniejszą pisarkę zagraniczną aż osiem milionów. Z podróżą do Moskwy wiąże się zresztą zabawna historia - jedna z wielu, opisanych przez Joannę Chmielewską w jej "Autobiografii".
Tadeusz Lewandowski, jej pełnomocnik, o którym mówiła "plenipotent, jakby menedżer i agent literacki" mówił w "Zwierciadle", że pisarka nie kłamała i choć trudno w to uwierzyć, większość tego wszystkiego naprawdę jej się przydarzyła. Lewandowski przyznał też, że do jednej przygody sam się przyczynił, zostawiając w hotelu w Moskwie paszport pisarki, co odkryli już w pociągu zmierzającym do polskiej granicy. "Ja osłabłem na chwilę, a ona się rozpromieniła, potem popatrzyła na mnie z politowaniem i powiedziała: I co się pan tak przejmuje? Mnie się takie rzeczy ciągle przytrafiają. Zaraz sobie poradzimy". Tak też się stało. Joanna Chmielewska w mig zdobyła numer do MSZ, co poskutkowało zmaterializowaniem się na dworcu w Brześciu punktualnie o czwartej rano nienagannie ubranego polskiego konsula. Mężczyzna dzierżył w ręce tymczasowy paszport, ze zdjęciem skserowanym z rosyjskiej gazety. Stamtąd autorka i jej plenipotent transportem dyplomatycznym udali się do Polski.
O sławie Joanny Chmielewskiej i uwielbieniu czytelników świadczy też sytuacja, z którą Lewandowski spotkał się w urzędzie skarbowym. Mężczyzna udał się tam załatwić sprawę dla swojej szefowej i ze zdziwieniem odkrył, że osoba o jej prawdziwym imieniu i nazwisku tam nie istnieje. W aktach figuruje za to Joanna Chmielewska - literacki pseudonim bez osobowości prawnej. Kto inny pewnie poniósłby srogie konsekwencje oszustwa podatkowego - niezamierzonego co prawda, bo pisarka poczyniła je z roztargnienia. Na szczęście okazało się jednak, że panie urzędniczki są fankami książek Joanny Chmielewskiej i sprawę błyskawicznie naprostowano i załagodzono.
Joanna Chmielewska zawsze niemal mogła liczyć na miłość czytelników, oczekujących niecierpliwie jej kolejnych książek. A te pisała hurtowo, czasem nawet po trzy na raz. Nie tylko, aby uczynić zadość oczekiwaniom fanów, ale też, aby zarobić na swoje hobby - hazard. Joanna Chmielewska kochała konie i wyścigi, przez lata była stałą bywalczynią tych Służewieckich. Udało jej się tam nawet pod koniec lat 80. zgarnąć główną wygraną - 274 tysiące złotych. Biorąc pod uwagę fakt, że honorarium literackie wynosiło wówczas tysiąc, była to kwota niebagatelna. Wyścigi opisała też w książkach "Florencja, córka diabła" i "Wyścigi". Ale nie stroniła również od kasyna, gdzie grała w ruletkę i "jednorękich bandytów", pieniądze więc nigdy jej się nie trzymały. Nie one zresztą w życiu Joanny Chmielewskiej były najważniejsze. A jakie miała ambicje? Zmarła 7 października 2013 roku pisarka na to pytanie odpowiedziała w jednym z wywiadów z właściwym sobie poczuciem humoru.
Poza głębokim przekonaniem, że powinnam dostać Nagrodę Nobla za rozweselanie społeczeństwa, innych ambicji nie mam