• Link został skopiowany

Maciej Dowbor rozmyśla o body shamingu i pyta: Czy w tej poprawności nie zaczynamy sięgać granic absurdu?! Odpowiadamy

Maciej Dowbor ostatnio wyraził swoje zdanie na temat body shamingu i powszechnego, jego zdaniem, przewrażliwienia. Stwierdził, że niedługo z niczego nie będzie można żartować. Wyjaśniamy mu, w czym problem.
Maciej Dowbor
instagram

Maciej Dowbor pod pretekstem obrony żony zdecydował się wyrazić swoje zdanie na temat body shamingu. Co ciekawe, wypowiedź na tak ważny społecznie temat przedstawił w formie żartu z wrażliwości innych. Bo przecież, jak ktoś może być zasmucony czy zawstydzony, a nawet zwrócić mu uwagę, skoro on widzi to inaczej. Jego narracja wyglądała mniej więcej tak: To przecież jasne, że nie chce nikogo urazić, więc w czym problem? Wszystkie swoje wnioski sprowadził do tego, że "niedługo nie będzie mógł się odezwać", już nie mówiąc o żartowaniu. A w całej sytuacji nie chodziło o to, by zastanawiać się tysiąc razy nad tym, co się mówi (chociaż czasem dobrze by było), ale o to, by nie wyśmiewać i nie sprowadzać body shamingu do problemu mniej poważnego, niż w rzeczywistości jest.

Zobacz wideo Maciej Dowbor o hejcie na jego żarty z Koroniewską

Maciej Dowbor nie rozumie body shamingu. Wyjaśniamy 

Nie bez powodu o body shamingu mówi się od niedawna - problem był zawsze, ale dopiero teraz został nazwany. Kiedyś wydawało się, że każdy ma prawo wyrazić zdanie na temat naszego ciała - przecież tylko mówi to, co myśli, bo jest szczery, bo chce nas zachęcić do ćwiczeń, albo wręcz przeciwnie - do jedzenia, gdy "wyglądamy jak kościotrup". Nam, kobietom, ludziom, coraz bardziej świadomemu swoich praw społeczeństwu, się to nie podobało - zaczęliśmy dostrzegać, że nikt nie powinien nam mówić, co powinniśmy robić ze swoim ciałem i jak wyglądać.

Statystyki brytyjskiej organizacji promującej zdrowie psychiczne Mental Health Foundation z 2018 roku wskazały podczas badania na 4505 dorosłych osobach, że w ciągu roku co piąty odczuwał wstyd, nieco ponad jedna trzecia (34 procent) czuła się przygnębiona, a aż 19 procent patrzyło z obrzydzeniem na swoje ciało. Wyobraźmy sobie więc, że 20-30 procent osób patrzy na siebie w lustrze i myśli, że nie tak powinno wyglądać. I nie dość, że sami mamy krytyczne zdanie na swój temat, ktoś jeszcze dokłada nam do tego swoją "opinię" sugerującą, że powinniśmy "się za siebie wziąć".

Zobacz też: Ciałopozytywna aktywistka odniosła się do poniżającego nagrania. "Doświadczyłam najgorszego body shamingu i przemocy"

Dziś już wiemy, że nikt nie ma do tego prawa, ale czy faktycznie to sprawia, że w pełni akceptujemy siebie i swoje ciało? Na swoim przykładzie powiem, że nie. Droga do pełnej akceptacji jest długa i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie nam dane poczuć stuprocentowy komfort bycia ze sobą i swoim ciałem, o każdej porze dnia, w każdym dniu roku. Dlatego nurt body positive jest tak ważny, by ciągle utwierdzać, przekonywać, że "jesteśmy okej". A zawstydzanie, wytykanie nam czegoś, co kilka lat temu zostało nazwane body shamingiem, zawsze zapewne będzie istniało. Zawsze znajdzie się ktoś, komu będzie brakowało wrażliwości, kto nie będzie świadomy, że krzywdzi i powie ci, że "powinnaś się za siebie wziąć". Nie jesteśmy w stanie zmienić zachowania każdego, dlatego w takim przypadku pozostaje nam jedynie uświadamianie. I tutaj właśnie przechodzę do sedna sprawy, która tak bardzo poruszyła Macieja Dowbora. Nie mógł zrozumieć, że "pani blogerka" może mieć poczucie, że Joanna Koroniewska chwaląca się, że wcisnęła się w strój kąpielowy córki, może doprowadzić inne kobiety do kompleksów. 

 
Dziś jakaś pani blogerka zarzuciła publicznie Joannie Koroniewskiej, że jej post "obniża samoocenę kobiet" i to większości. Dlaczego?! Bo śmiała (z trudem) wbić się w strój kąpielowy naszej córki i jeszcze być z tego faktu zadowolona. Podobno to już body shaming w czystej postaci! Serio?! W takiej sytuacji niemal każdy mój post to jakiś shaming i zapewne swoją działalnością w sieci doprowadzam do depresji tysiące rodaków, za co z góry przepraszam. Wybaczcie.

Dla oburzonego Macieja Dowbora wypowiedź "pani blogerki" stała się pretekstem do wywodu na temat powszechnego, jego zdaniem, przewrażliwienia. 

Czy w tej poprawności politycznej nie zaczynamy sięgać granic absurdu?! (...) Doszukiwanie się na siłę drugiego dna w każdej wypowiedzi czy poście, a szczególnie w każdym żarcie, to już naprawdę jakaś paranoja i za chwilę będziemy się milion razy zastanawiać zanim coś powiemy, bo wszystko może być źle odebrane!

Z opinią Macieja Dowbora utożsamiła się Agnieszka Kaczorowska, która jego wypowiedź odniosła prawdopodobnie do afery z "modą na brzydotę", czyli twierdzeniem, że powinniśmy być najpiękniejszą i najlepszą wersją siebie. Stwierdziła, że dzięki powszechnemu oburzeniu, teraz musi kilka razy zastanawiać się nad tym, co napisze (i całe szczęście). Mająca odmienne zdanie od reszty świata, nie jest zadowolona z owej "poprawności", w której każde słowo ma znaczenie.

Ja doszłam właśnie do punktu, że "milion razy się muszę zastanowić"… I ta "poprawność" jest jak kajdanki, gdy czujesz, że nie możesz już powiedzieć lub napisać wszystkiego, co byś chciał, bo zawsze ktoś odnajdzie w tym to drugie dno - w oparciu o swoje poglądy i niestety swoje kompleksy. Totalnie zgadzam się, że to absurd.

Może właśnie o to chodzi - żeby nauczyć się wyrażać precyzyjnie i zastanawiać nad tym, czy kogoś nie urazimy. Idziemy do przodu, ze świadomością, że słowa kreują rzeczywistość, dlatego nie warto się upierać i przekonywać, że żarty są tylko żartami, a nasze zdanie jest tylko naszym zdaniem, i nikomu nic do tego. Nas może bawić, ale innych krzywdzić.

Maciej Dowbor nie do końca to rozumie. W swoim poście skupił się na body shamingu. Zaczął opisywać różne zdjęcia, które wrzucił na swoje konto na Instagram i ironicznie dopisywać do tego narracje, że musi uważać, bo "komuś może się zrobić przykro, że mój shaming shame’uje ich shaming". Problemem nie są jego żarty, ale pojęcia body shamingu użyte w kontekście wyśmiania sytuacji, która rozpętała się wokół zdjęcia Joanny. Pojęcia, które jest symbolem walki i nazywania słownej agresji względem nas i naszego ciała. Bo problemem nie jest żartowanie, ale prześmiewanie tak ważnej sprawy, jak nasze emocje. Skoro "pani blogerka" uznała, że post Koroniewskiej mógł wywołać w innych kobietach kompleksy, ma prawo do takiego zdania - nie negujmy, nie umniejszajmy uczuciom innych. Nigdy nie wiemy, dlaczego jakieś słowa czy czyny mogą kogoś urazić, nie znamy jego historii, więc być może nigdy nie zrozumiemy. Ale ironizowanie i kpienie nie jest wytłumaczeniem dla braku wrażliwości na emocje i zdanie innej osoby. I tylko o to w tym chodzi. 

Więcej o: