Maciej Dowbor pod pretekstem obrony żony zdecydował się wyrazić swoje zdanie na temat body shamingu. Co ciekawe, wypowiedź na tak ważny społecznie temat przedstawił w formie żartu z wrażliwości innych. Bo przecież, jak ktoś może być zasmucony czy zawstydzony, a nawet zwrócić mu uwagę, skoro on widzi to inaczej. Jego narracja wyglądała mniej więcej tak: To przecież jasne, że nie chce nikogo urazić, więc w czym problem? Wszystkie swoje wnioski sprowadził do tego, że "niedługo nie będzie mógł się odezwać", już nie mówiąc o żartowaniu. A w całej sytuacji nie chodziło o to, by zastanawiać się tysiąc razy nad tym, co się mówi (chociaż czasem dobrze by było), ale o to, by nie wyśmiewać i nie sprowadzać body shamingu do problemu mniej poważnego, niż w rzeczywistości jest.
Nie bez powodu o body shamingu mówi się od niedawna - problem był zawsze, ale dopiero teraz został nazwany. Kiedyś wydawało się, że każdy ma prawo wyrazić zdanie na temat naszego ciała - przecież tylko mówi to, co myśli, bo jest szczery, bo chce nas zachęcić do ćwiczeń, albo wręcz przeciwnie - do jedzenia, gdy "wyglądamy jak kościotrup". Nam, kobietom, ludziom, coraz bardziej świadomemu swoich praw społeczeństwu, się to nie podobało - zaczęliśmy dostrzegać, że nikt nie powinien nam mówić, co powinniśmy robić ze swoim ciałem i jak wyglądać.
Statystyki brytyjskiej organizacji promującej zdrowie psychiczne Mental Health Foundation z 2018 roku wskazały podczas badania na 4505 dorosłych osobach, że w ciągu roku co piąty odczuwał wstyd, nieco ponad jedna trzecia (34 procent) czuła się przygnębiona, a aż 19 procent patrzyło z obrzydzeniem na swoje ciało. Wyobraźmy sobie więc, że 20-30 procent osób patrzy na siebie w lustrze i myśli, że nie tak powinno wyglądać. I nie dość, że sami mamy krytyczne zdanie na swój temat, ktoś jeszcze dokłada nam do tego swoją "opinię" sugerującą, że powinniśmy "się za siebie wziąć".
Dziś już wiemy, że nikt nie ma do tego prawa, ale czy faktycznie to sprawia, że w pełni akceptujemy siebie i swoje ciało? Na swoim przykładzie powiem, że nie. Droga do pełnej akceptacji jest długa i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie nam dane poczuć stuprocentowy komfort bycia ze sobą i swoim ciałem, o każdej porze dnia, w każdym dniu roku. Dlatego nurt body positive jest tak ważny, by ciągle utwierdzać, przekonywać, że "jesteśmy okej". A zawstydzanie, wytykanie nam czegoś, co kilka lat temu zostało nazwane body shamingiem, zawsze zapewne będzie istniało. Zawsze znajdzie się ktoś, komu będzie brakowało wrażliwości, kto nie będzie świadomy, że krzywdzi i powie ci, że "powinnaś się za siebie wziąć". Nie jesteśmy w stanie zmienić zachowania każdego, dlatego w takim przypadku pozostaje nam jedynie uświadamianie. I tutaj właśnie przechodzę do sedna sprawy, która tak bardzo poruszyła Macieja Dowbora. Nie mógł zrozumieć, że "pani blogerka" może mieć poczucie, że Joanna Koroniewska chwaląca się, że wcisnęła się w strój kąpielowy córki, może doprowadzić inne kobiety do kompleksów.
Dziś jakaś pani blogerka zarzuciła publicznie Joannie Koroniewskiej, że jej post "obniża samoocenę kobiet" i to większości. Dlaczego?! Bo śmiała (z trudem) wbić się w strój kąpielowy naszej córki i jeszcze być z tego faktu zadowolona. Podobno to już body shaming w czystej postaci! Serio?! W takiej sytuacji niemal każdy mój post to jakiś shaming i zapewne swoją działalnością w sieci doprowadzam do depresji tysiące rodaków, za co z góry przepraszam. Wybaczcie.
Dla oburzonego Macieja Dowbora wypowiedź "pani blogerki" stała się pretekstem do wywodu na temat powszechnego, jego zdaniem, przewrażliwienia.
Czy w tej poprawności politycznej nie zaczynamy sięgać granic absurdu?! (...) Doszukiwanie się na siłę drugiego dna w każdej wypowiedzi czy poście, a szczególnie w każdym żarcie, to już naprawdę jakaś paranoja i za chwilę będziemy się milion razy zastanawiać zanim coś powiemy, bo wszystko może być źle odebrane!
Z opinią Macieja Dowbora utożsamiła się Agnieszka Kaczorowska, która jego wypowiedź odniosła prawdopodobnie do afery z "modą na brzydotę", czyli twierdzeniem, że powinniśmy być najpiękniejszą i najlepszą wersją siebie. Stwierdziła, że dzięki powszechnemu oburzeniu, teraz musi kilka razy zastanawiać się nad tym, co napisze (i całe szczęście). Mająca odmienne zdanie od reszty świata, nie jest zadowolona z owej "poprawności", w której każde słowo ma znaczenie.
Ja doszłam właśnie do punktu, że "milion razy się muszę zastanowić"… I ta "poprawność" jest jak kajdanki, gdy czujesz, że nie możesz już powiedzieć lub napisać wszystkiego, co byś chciał, bo zawsze ktoś odnajdzie w tym to drugie dno - w oparciu o swoje poglądy i niestety swoje kompleksy. Totalnie zgadzam się, że to absurd.
Może właśnie o to chodzi - żeby nauczyć się wyrażać precyzyjnie i zastanawiać nad tym, czy kogoś nie urazimy. Idziemy do przodu, ze świadomością, że słowa kreują rzeczywistość, dlatego nie warto się upierać i przekonywać, że żarty są tylko żartami, a nasze zdanie jest tylko naszym zdaniem, i nikomu nic do tego. Nas może bawić, ale innych krzywdzić.
Maciej Dowbor nie do końca to rozumie. W swoim poście skupił się na body shamingu. Zaczął opisywać różne zdjęcia, które wrzucił na swoje konto na Instagram i ironicznie dopisywać do tego narracje, że musi uważać, bo "komuś może się zrobić przykro, że mój shaming shame’uje ich shaming". Problemem nie są jego żarty, ale pojęcia body shamingu użyte w kontekście wyśmiania sytuacji, która rozpętała się wokół zdjęcia Joanny. Pojęcia, które jest symbolem walki i nazywania słownej agresji względem nas i naszego ciała. Bo problemem nie jest żartowanie, ale prześmiewanie tak ważnej sprawy, jak nasze emocje. Skoro "pani blogerka" uznała, że post Koroniewskiej mógł wywołać w innych kobietach kompleksy, ma prawo do takiego zdania - nie negujmy, nie umniejszajmy uczuciom innych. Nigdy nie wiemy, dlaczego jakieś słowa czy czyny mogą kogoś urazić, nie znamy jego historii, więc być może nigdy nie zrozumiemy. Ale ironizowanie i kpienie nie jest wytłumaczeniem dla braku wrażliwości na emocje i zdanie innej osoby. I tylko o to w tym chodzi.