• Link został skopiowany

Do śmierci na krześle elektrycznym utrzymywał, że jest niewinny. Policja jednak bardzo potrzebowała sukcesu

Magda Walma
1 marca 1932 roku rozpoczął się koszmar rodziny Lindberghów. Kiedy wpływowym, bogatym i podziwianym ludziom ktoś porwał dziecko, służby zrobiły nieco więcej, by znaleźć porywacza. Wielu twierdzi, że złapały, osądziły i zabiły wcale nie tego, kogo powinny.
Charles Junior Lindbergh // Richard Hauptmann
Fot. domena publiczna / Flemington Police Department

Charles i Anna Lindbergh dopiero przeprowadzili się poza miasto. Byli szczęśliwą, młodą rodziną. Prawie dwa lata wcześniej urodził im się syn, a Charles miał ugruntowaną pozycję w amerykańskiej socjecie. Dzięki miłości do lotnictwa zdobył uznanie tłumów - jako pierwszy na świecie odbył samotny lot z Nowego Jorku do Paryża. Ludzie wynieśli po tym wyczynie Charlesa Lindbergha na szczyty.

Zobacz wideo

Mimo młodego wieku, Lindbergh wraz z żoną zdążyli jeszcze przed 30. urodzinami dokonać wiele dla całego świata. Charles pracował m.in. przy prototypach specjalnych pomp podtrzymujących sztuczne krążenie w organach transportowanych do przeszczepu. Razem z Anne wytyczyli też wiele nowych tras lotniczych. Było o nich głośno na wszystkich kontynentach, ale nie były to jeszcze czasy, gdy niepolityczna sława mogła nieść za sobą niebezpieczeństwo. Nie potrzebowali i nie myśleli nawet o ochronie, kiedy przeprowadzali się w ustronne miejsce.

Nowy dom miał być dla Lindberghów stałą przystanią. Niedawno urodził im się syn, a dzieci potrzebują stabilizacji. Zatrudnili nianię, pomocnika i przenieśli się na przedmieścia Hopewell w stanie New Jersey.

Drabina, kocyk i ślady butów, wiodące w las

Do porwania doszło późnym wieczorem 1 marca 1932 roku. To niania "Orlątka", jak później o małym Charlesie Juniorze pisała prasa, zauważyła brak dziecka w łóżeczku. W pokoju na pierwszym piętrze było uchylone okno, przy którym ktoś zostawił kartkę z żądaniem okupu za chłopca. Dziecka nigdzie nie było, a nieopodal domu znaleziono zabłocony kocyk i ślady butów, kierujące się w stronę lasu. Kawałek dalej odkryto złamaną drabinę.

List z żądaniem okupu napisano koślawym angielskim. Śledczy byli przekonani, że szukają kogoś, kto dość krótko uczy się języka i jeszcze nie posługuje się nim bez problemu. W kolejnych dniach o porwaniu wiedziały już całe Stany Zjednoczone, łącznie z prezydentem Hooverem oraz... najbardziej znanymi przestępcami. Sam Al Capone z więzienia proponował, że w zamian za uwolnienie uruchomi swoje kontakty i błyskawicznie odnajdzie dziecko.

Pierwszy list z żądaniem okupu
Pierwszy list z żądaniem okupuFot. domena publiczna, CC0

Sprawie nadano bardzo wysoki priorytet nie tylko ze względu na zasługi Lindberghów dla kraju, ale też ze względu na ich rodziców - ojciec Charlesa był kongresmenem stanu Minnesota, ojciec Anne - ambasadorem w Meksyku. Do Lindberghów przychodziły kolejne listy z żądaniami okupu. Porywacze w jednym z nich postawili warunek, żeby pośrednikiem między nimi a rodziną był John Condon, osobistość znana wówczas powszechnie w Nowym Jorku. Condon komunikował się z przestępcami, umieszczając ogłoszenia w gazecie, oni zaś wysyłali do niego następne listy. Do jednego dołączono nawet paczkę ze śpioszkami "Orlątka", co miało przekonać, że chłopczyk nadal żyje.

W tym samym czasie posesja Lindberghów przeżywała istny najazd wszystkowiedzących doradców, z których każdy chciał się ogrzać w ich sławie, a nikt tak naprawdę nie miał kompetencji, żeby pomóc. Wszystkie ślady, jakie były na podwórzu i w lesie, zostały zadeptane już w pierwszych dniach po porwaniu. Presja na policję rosła.

Żądana suma powiększała się z każdym kolejny listem, a służby utknęły w martwym punkcie. Zero śladów, zero odcisków palców, zero poszlak - nic. Punktem zaczepienia były sprawozdania Condona ze spotkań z jednym z porywaczy, ale i one były mętne, nie dawały żadnych konkretów. Minął cały marzec, minął wreszcie i kwiecień, a mały Charles nie wrócił do rodziców, choć zapłacono znaczną część żądanego okupu.

Dopiero w maju stało się jasne, dlaczego nikt chłopca nie oddaje. Zwłoki dziecka z potężną raną głowy znalazł przypadkiem kierowca ciężarówki, który zatrzymał się w lasku nieopodal posesji Lindberghów, żeby ulżyć pęcherzowi.

Zaczęło się jeszcze bardziej intensywne poszukiwanie sprawcy.

Policja wskazuje na oślep

W sprawę porwania Charlesa Juniora Lindbergha, z braku jakichkolwiek tropów, zamieszano wiele zupełnie niewinnych osób. Jedna z nich zapłaciła za to życiem - podejrzewana i przesłuchiwana kilkukrotnie Brytyjka Violet Sharpe w końcu odebrała sobie życie, zanim czwarty raz trafiła przed śledczych. Później potwierdzono wszystko, co mówiła - miała alibi, nie miała z porwaniem i zabójstwem nic wspólnego. Jako winnego podejrzewano też tego, kto odgrywał rolę pośrednika między rodziną a porywaczami - Johna Condona.

Opinia publiczna po śmierci niesłusznie podejrzewanej zaczęła jeszcze bardziej krytykować policję. Potrzebny był jakiś spektakularny sukces i to szybko. Skoro w sprawę zaangażowane było nie tylko FBI, ale i sam prezydent, konieczne były błyskawiczne i zdecydowane działania. Mimo to wszystkie działania śledczych utknęły w martwym punkcie. Postanowiono prześledzić dokładnie trasę znakowanych papierów wartościowych i banknotów, które przekazano w okupie. Tak "złapano" Richarda Hauptmanna.

Okładka magazynu 'Time' z 1932 roku
Okładka magazynu 'Time' z 1932 rokuFot. domena publiczna, CC0

Hauptmann w Stanach Zjednoczonych rzeczywiście przebywał od niedawna. Nie minęło jeszcze dziesięć lat, jak nielegalnie przeprawił się statkiem przez ocean i osiadł w diasporze niemieckiej w Nowym Jorku. Miał trudną przeszłość - jego najbliżsi walczyli i ginęli w I wojnie światowej, on sam również został powołany i odniósł rany. Odsiedział krótki wyrok za rabunek, jednak w USA zaczynał życie na nowo. Ustatkował się, pracował jako stolarz, miał żonę i dziecko. Wpadł w ręce policji w 1934 roku, kiedy posłużył się znakowanymi papierami wartościowymi z okupu.

Konsekwentnie utrzymywał, że z porwaniem chłopca nie miał nic wspólnego, a pudełko z częścią pieniędzy z okupu, jakie u niego znaleziono, należało do jego wspólnika. Nie wiedział, skąd znalazł się wybazgrany w szafie adres Lindberghów (po latach jeden z policjantów przyznał się, że go tam napisał), nie dopuszczono biegłych powołanych przez obronę do zeznań, drabina, którą Hauptmann miał zrobić z desek na strychu, była bardzo kiepskiej jakości, on tymczasem już jako dziecko terminował na stolarza i świetnie wiedziałby, jak zrobić tak prosty w konstrukcji przedmiot. Nigdzie nie znaleziono odcisków palców mężczyzny ani śladów krwi dziecka - autopsja wykazała, że chłopiec zginął od uderzenia w głowę, kiedy porywacz spadł razem z nim z drabiny, która nie wytrzymała pod ich ciężarem. Za domniemany motyw porwania uznano względy finansowe.

Przeciwko Hauptmannowi świadczyły niektóre poszlaki, a takie, które mogłyby jeszcze bardziej potwierdzać jego winę, w następnych dniach zwyczajnie sfabrykowano. Niemiec twierdził, że morderstwa dokonał jego wspólnik Izydor Fisch, który wyjechał do Niemiec na krótko po przejęciu okupu i tam też dość szybko umarł. Zanim wrócił na Stary Kontynent, Fisch zostawił niektóre rzeczy u Hauptmanna na przechowanie, ten zaś nie wiedział nawet, że w jednym z pudełek znajduje się sporo pieniędzy. Odkrył je w czasie sprzątania, gdy pudełko wypadło mu z rąk i ujawniło swoją zawartość.

Zatrzymanie, sąd i śmierć

Hauptmann pasował policji idealnie jako sprawca tak ohydnego czynu. Po jego zatrzymaniu wyrok na niemieckiego imigranta wydały też media, żądne krwi. Kolejne przesłuchania kończyły się biciem, ale mimo to Richard Hauptmann nawet na krześle elektrycznym, na które ostatecznie trafił w 1936 roku, utrzymywał, że jest niewinny. Spowiednikowi, który wyprowadzał go ostatni raz z celi, powiedział po niemiecku "Ich bin absolut unschuldig an den Verbrechen, die man mir zur Last legt" - "jestem całkowicie niewinny zarzucanego mi czynu". Pytany o ostatnie słowa powtórzył, że jest niewinny. Zmarł w wyniku trzykrotnego włączenia krzesła elektrycznego 3 kwietnia 1936 roku, miał 36 lat.

Richard Hauptman
Richard HauptmanFot. Flemington Police Department

Żona Hauptmanna do śmierci w 1994 roku próbowała w kolejnych instancjach oczyścić imię męża z zarzutów. W sumie sądy posiadają ponad 90 tysięcy stron akt na temat tej sprawy, ale stan New Jersey nie zgodził się na ponowne jej otwarcie, choć zalecał to specjalny sąd zajmujący się historycznymi procesami, budzącymi kontrowersje (San Francisco Court of Historical Review and Appeals). Do dziś przynajmniej kilkoro mężczyzn uważa, że są zaginionym synem Lindberghów - znalezione w lasku ciało dziecka nie do końca idealnie pasowało do "Orlątka" pod względem wzrostu. Na temat sprawy porwania i zabójstwa dziecka Lindberghów powstało kilka filmów i książek, które nawzajem się przekonują o winie i niewinności Hauptmanna.

Więcej o: