Od niedawna Meghan Markle i książę Harry wiodą sielskie życie w swojej posiadłości w Los Angeles. Oboje przekonywali, że odejście z rodziny królewskiej zagwarantowało im oddech, którego nie mieli w Wielkiej Brytanii, a był im bardzo potrzebny. Niestety spokój małżonków został niedawno zakłócony.
Wydawało się, że w Los Angeles Meghan i Harry odzyskają prywatność, ale rzeczywistość szybko to zweryfikowała. Wciąż pozostają pod stałą obserwacją reporterów, którzy wykorzystują wszystkie możliwości, by zajrzeć do ich domu. Niedawno nad posiadłością małżeństwa pojawiło się kilkanaście dronów. Szybko powiadomili o tym incydencie Departament Policji, jednak sprawa została zignorowana. Amerykański portal ''The Daily Beast'' ujawnił, że byli członkowie rodziny królewskiej kilkakrotnie kontaktowali się z linią ratunkową tuż po tym, jak zauważyli drony. Obawiali się, że zagraża im niebezpieczeństwo.
Wygląda na to, że Meghan i Harry muszą zachować szczególną ostrożność. Chociaż początkowo myśleli, że to atak terrorystyczny, szybko okazało się, że paparazzi usiłują zebrać materiały do kolejnych publikacji prasowych.
Widzą drony, które nieustannie latają nad ich domem i mogą się tylko domyślać, że to efekt działań paparazzi, ale nie mają takiej pewności. Meghan już wcześniej otrzymywała rasistowskie groźby, dlatego bała się, że to atak terrorystyczny - zdradził informator.
Oboje bardzo przejęli się zaistniałą sytuacją. Nie ukrywają, że jest to rażące naruszenie ich prawa do prywatności. Nie mogą spokojnie spędzić czasu w ogródku i pobawić się z synem, bo nad ich głowami nieustannie latają drony. Przypomnijmy, że w Kalifornii naruszanie przestrzeni powietrznej bezpośrednio nad terenem cudzej posiadłości są nielegalne. Jak widać, nie przeszkadza to fotoreporterom, a Meghan i Harry wciąż są dla nich łakomym kąskiem.