W telewizji, w której wszystko jest reżyserowane od A do Z, twarde przekleństwo Magdy Gessler ("Kuchenne rewolucje"), wściekłość dziewczyny, której awanse do napakowanego testosteronem mięśniaka odrzuciła niedoszła teściowa ("Kto poślubi mojego syna") czy przypalone przez zdesperowanego amatora mięso ("Hell's Kitchen") urastają do rangi objawienia. Takiej dawki autentyzmu nie zapewni ani ckliwe romansidło, ani energetyczny film akcji, ani nawet prognoza pogody zapowiedziana przez seksowną pogodynkę.
Czy nie to właśnie sprawia, że w świecie, który jest totalną inscenizacją, znużony, pragnący czegoś świeżego widz zwraca się właśnie ku "talent shows", zapewniając im komercyjny sukces, a sobie nieco oddechu?
To dlatego śmiejemy się z "Bożenki z Klanu", która na oczach telewidzów traci dziewictwo, a z rumieńcem przejęcia podglądamy rolników pragnących za sprawą programu "Rolnik szuka żony" znaleźć... no nie zgadliście. Oczywiście, że żonę. Program w pierwszej edycji przyciągał przed ekrany nawet 4 miliony widzów jednocześnie, więc było więcej niż pewne, że tej jesieni znowu zobaczymy Martę Manowską w roli swatki. Tym, którym się nie powiedzie szukanie żony, zawsze może przypaść w udziale rola celebryty, z której skwapliwie skorzystał Adam Kraśko. Były już rolnik zwolnił się z pracy w fabryce (bo i gdzie dzisiaj może pracować rolnik... na roli?), założył kapelę disco polo, wziął udział w "Celebrity Splash" i jął się fotografować z celebrytkami. My zaś, patrząc na jego karierę, z całego serca żałujemy, że nie znalazł żony.
Screen z TVP1Na antypodach "Rolnika..." (pytanie do publiczności: czy talent show może mieć antypody?) znajduje się "Kto poślubi mojego syna" - kolejne talent show o swataniu. Biorąc jednak pod uwagę poziom bohaterów pierwszej edycji, należałoby powiedzieć, że jest to, w sensie ścisłym, beztalent show. Jego uczestnicy, żeby wziąć udział w programie, nie muszą bowiem wykazać się żadnym talentem, nie muszą być nawet rolnikami, i żeby było śmieszniej, wcale nie muszą mieć ochoty na ślub. Wystarczy być maminsynkiem, mieć mięśnie jak z Photoshopa, kilka tatuaży oraz szczere i niewymuszone parcie na szkło. Reszta jest niuansem. Im gorzej, tym lepiej. W cenie są zdrady, pyskówki i trzymanie się maminej spódnicy. Amatorów tego typu rozrywki znalazło się przeciętnie 2 miliony widzów na odcinek, co TVN uznał, na nasze nieszczęście, za wystarczający pułap do kontynuowania programu.
X-news/TVNSkoro już mowa o braku kompetencji, to zróbmy zgrabną woltę i z sypialni skoczmy do kuchni, tej najgorszej z możliwych, czyli piekielnej, czyli do programu "Hell's Kitchen". Program w założeniu miał konfrontować ze sobą amatorów o niewielkich kompetencjach kulinarnych, ale realizatorzy z edycji na edycję (właśnie zaczyna się czwarta) okazują się coraz bardziej kreatywni. Wzięci najwyraźniej z łapanki uczestnicy potrafią coraz mniej i są coraz bardziej krnąbrni. To świetna wiadomość dla zwolenników jatki w kuchni, bo dzięki temu oglądamy tam głównie piekielny chaos i Wojciecha Modesta Amaro wypluwającego niejadalne dania podsuwane mu przez "kucharzy". To mistrzowskie posunięcie realizatorów, ponieważ sprawność Amaro w robieniu kucharzy nawet z tych, którzy nie poznaliby garnka, choćby ten spadł im z półki na głowę i nabił tęgiego guza, jest legendarna.
Jeżeli ktoś, zamiast zagotować się ze złości na robiących tajfun pseudo kucharzy, wolałby coś bardziej schłodzonego, to "Masterchef" będzie w sam raz. "Masterchef" to program, w którym kucharze uczą się, jak zaspokoić kulinarnie jurorów, a Magda Gessler uczy się, jak nie przeklinać na wizji. To drugie jest normą w "Kuchennych rewolucjach", gdzie Gessler z kolei uczy restauratorów, jak gotować smacznie, a mimo to wyjść na swoje i nie zbankrutować. My z kolei uczymy się, że przeprowadzenie dobrej rewolucji, zwłaszcza w kuchni, jest niemożliwe bez języka równie pikantnego, co węgierski gulasz. I tak zamykamy kącik kulinarno-edukacyjny na Plotek.pl.
Do napisania passusu poświęconego kochanemu przez wszystkich widzów show "Taniec z Gwiazdami" natchnął mnie Kuba Wojewódzki, a właściwie jeden z jego cotygodniowych felietonów w "Polityce". Showman z zacięciem inkwizytora i celnością amerykańskiej rakiety bojowej punktuje tam patologie i aberracje rodzimego show-biznesu, z rzadka coś chwali. Raz napisał, że o ile na świecie gwiazdy to osoby, które pomiędzy zawodowymi sukcesami występują w telewizji, to w Polsce jest na odwrót: chodzi o osoby, które w przerwach między telewizyjnymi występami usiłują odnieść sukces. Nie mogę się z tym zgodzić, ponieważ uważam, że w dzisiejszych czasach sukcesem jest samo znalezienie się w "Tańcu z Gwiazdami". Serio. To program w którym liczą się dwie rzeczy: czy umiesz tańczyć i czy założysz odpowiednio roznegliżowaną kreację. Ok, bycie gwiazdą też się liczy, ale dopiero po spełnieniu poprzednich warunków, które są pierwsze przed wszystkimi.
Wracając do Kuby Wojewódzkiego, to on sam wrócił z kolejną edycją swojego autorskiego talk-show. Wrócił i zapewne będzie wracał do końca świata i jeden dzień dłużej, bo choć średnia oglądalność w ubiegłym sezonie nie przekraczała 1,5 miliona widzów na odcinek, to jednak i tak Wojewódzki jest liderem swojego pasma. Wyjątkiem był ostatni odcinek wiosennej edycji, z Bronisławem Komorowskim, który obejrzało 2,1 milionów widzów. Być może właśnie dlatego na inaugurację jesiennego sezonu Wojewódzki publicznie zaprosił do programu obecnego prezydenta, Andrzeja Dudę. "Prezydent, tak jak ja, ma własny program, z tym, że mój jest bardziej realny. I pomyślałem sobie, że skoro nasz prezydent, Andrzej Duda, którego szanuję, bo jest naszym prezydentem, bo myśmy... bo go wybrano w wyborach więc pomyślałem, że zaproszę prezydenta tego kraju do swojego programu, żebyśmy mogli porozmawiać o własnych programach. Panie prezydencie, panie Andrzeju (jestem starszy, więc chyba mogę na ty), zapraszam serdecznie do swojego programu. Niech pan pokaże, że potrafi wyciągnąć rękę do takiej kreatury, jak ja. To będzie piękny gest" - powiedział. Pomijając wszystko inne, zaproszenie Andrzeja Dudy do show to gest marketingowo słuszny. Szkoda tylko, że mamy tylko jednego na raz prezydenta, którego można zaprosić do programu. Dlaczego szkoda? Bo szybko się skończą.
Przed nami kolejna trudna jesień, którą twórcy programów typu "talent show", jak tylko mogą, spróbują nam umilić. Czy ten sezon będzie lepszy od poprzednich? Aż kusi, żeby cynicznie powiedzieć: lepiej już było. Bo i faktycznie, robiąc kilkanaście sezonów pod rząd to samo, trudno znienacka odkryć Amerykę. Można zatem już tylko pokazać to samo w nowym, być może atrakcyjniejszym opakowaniu.
Aha, to, że w "talent shows" jest więcej prawdy, niż w telenowelach czy nawet prognozach pogody (które przejawiają złośliwą skłonność do niesprawdzania się), to oczywiście żart. W rzeczywistości najwięcej prawdy jest na Instagramie, zwłaszcza na nieudolnie retuszowanych przez gwiazdy zdjęciach własnych ciał, ale to temat na inną opowieść. Jacek Zalewski