Znamy zwycięzcę 4. edycji show "The Voice Of Poland". Najlepszym głosem Polski w tym roku okazał się Meksykanin, Juan Carlos Cano. Wokalista o melancholijnych oczach i drapieżnym głosie szedł do finału równo i pewnie. Jego wygrana raczej nie powinna być zaskoczeniem.
Z ręką na sercu: kto nie spodziewał się wygranej Juana Carlosa Cano? Trenowany przez Marysię Sadowską meksykański wokalista niemal od początku i całkiem zasłużenie był typowany na faworyta. Ostry "zadzior" w świetnie wyszkolonym głosie, znakomite wyczucie rytmu i umiejętność przełożenia emocji na muzykę sprawiały, że Juan zdawał się sam siebie prowadzić w programie. Akurat w jego przypadku praca trenerki była widocznia niezwykle dyskretnie, co może świadczyć zarówno o kunszcie Sadowskiej, która tak przygotowała swojego podopiecznego, że widać było tylko jego talent, ale też o tym, że mieliśmy do czynienia z samorodkiem, któremu wystarczyło jedynie zasugerować właściwą drogę, żeby samodzielnie się na niej odnalazł.
Kasia Sawczuk miała pecha. Rewelacyjna wokalistka o niebywałej wrażliwości, w pełni zasłużyła na wygraną, ale... nie w programie w którym jej rywalem był Juan Carlos. W finale bez kompleksów zaśpiewała w duecie z Justyną Steczkowską piosenkę z "Władcy Pierścieni", "May It Be". Przy okazji, na wielki plus należy zaliczyć Steczkowskiej, że nie zdominowała występu i pozwoliła Kasi Sawczuk w pełni "wyśpiewać" swój talent. Uczestniczka zręcznie wykorzystała okazję i nawiązała ze Steczkowską równorzędny, sceniczny dialog. Oczywiście obie panie to zupełnie różne "kategorie wagowe", czemu Steczkowska dała wyraz na sam koniec utworu zuchwale, ale i z wdziękiem eksponując swój 4-oktawowy sopran koloraturowy.
Podobnego wyczucia zabrakło Edycie Górniak , której przypadł w udziale duet z Aleksandrą Węglewicz. To był świetny występ w którym Górniak pokazała na co ją stać, szkoda tylko, że przez to nie mogła tego samego pokazać Węglewicz. Naprawdę szkoda, bo uczestniczka śpiewała znakomicie i w tym sensie obecność diwy już tylko mogła jej przeszkodzić w rozwinięciu skrzydeł.
Maja Gawłowska zaśpiewała zdecydowanie poniżej swoich możliwości. Nie wokalnych przecież, bo te zaprezentowała na wysokim poziomie i jej perfekcyjnemu występowi nie można było zarzucic nic poza tym, że... był za perfekcyjny. Zabrakło uczucia. Zaśpiewała piosenkę Phila Collinsa "Against All Odds" czysto, równo i mechanicznie. A to przecież zaledwie podstawa. Elementarz. Muzyka bez uczucia nie jest muzyką, a jedynie sekwencją prawidłowo poukładanych dźwięków. Gawłowska zdała się o tym zapomnieć.
Uczestnicy chwilami radzili sobie lepiej od jurorów. Tak było w przypadku Mai Gawłowskiej, która z duetem Tomson i Baron porwała się na legendarną balladę "Don't Give Up" Petera Gabriela i Kate Bush. Ambicja, żeby dorównać unieśmiertelnionej, klasycznej interpretacji miała w sobie coś z desperackiej brawury i w tym przypadku - jednak! - Gawłowska okazała się "lepszą" Kate Bush, niż Tomson Peterem Gabrielem. W ogóle, porywanie się na taki utwór, nawet w finale turnieju muzycznego, to dopominanie się o porażkę.
Dużym plusem programu było umiejętne wyważenie proporcji pomiędzy jurorami i uczestnikami. Jeżeli milcząco zakładanym założeniem tego typu show jest promowanie raczej jurorów, a nie uczestników, to w finale wycofano ich na drugą linię i to ci drudzy, młodzi i utalentowani byli tu najprawdziwszymi gwiazdami. Chwilami wręcz można było zapomnieć o obecności jurorów, którzy wreszcie wypuścili swoich podopiecznych na głębokie wody i z boku dyskretnie zerkali na ich poczynania. Owszem, głównie też chwalili, ale do finału programu wybierającego "głos Polski" nie mógł się przecież zaplątać nikt przypadkowy, komu zasłużenie należałoby wytknąć szkolne błędy.
Jacek Zalewski