Zaczynamy od końca, bo od swego rodzaju podsumowania. Dwa zespoły, jedna dziewczyna. Przymykamy oko na brak przesłania czy ambitnej strony grania. To są płyty ewidentnie do zabawy, robienia tła. Choć czasem może wydawać się inaczej. W lecie łatwiej wchodzą, to na pewno. Ciężko cokolwiek więcej o nich powiedzieć, ale zadania się podejmę. Przed wami kolejna trójka tegorocznych debiutantów. Poznajcie ich. I ich pierwsze płyty.
Debiut z maja. Zespół z Brooklynu, data powstania: 2008. Damsko-męski duet. 'Treats' brzmi, jakby wziąć worek, powrzucać do niego różne style: pop, hip-hop, electro, lo-fi, i mocno wstrząsnąć. Powstaje nam bardzo głośna muzyka, w gruncie rzeczy eksperymentalna. To na pewno bardzo ciekawy album, pomijając to, że te 30 minut mija bardzo szybko, i jedyne, co po nim pozostaje w głowie, to zamieszanie. Ale gdy wsłuchać się w każdy utwór osobno, można odnaleźć bardzo ciekawe struktury, którymi posługują się Sleigh Bells. Bo choć jest to 'na pierwszy rzut oka' muzyka bardzo głośna, brudna i brutalna, zawiera jakiś pierwiastek melodyjności i łagodności. Tu wszystko się miesza. Treats sprawia prawdziwą przyjemność. Chociażby najłagodniejsza z propozycji tego zespołu, Rill Rill. Uroczo snująca się, ciepła piosenka. Moim faworytem jest także Riot Rhythm - tak mogłaby brzmieć Beyonce. :p Wielkie gratulacje należą się wszechstronnemu wokalowi Sleigh Bells - delikatnie zaśpiewać, wykrzyczeć, wyjęczeć? Nie ma problemu. Zebrali niesamowicie pozytywne recenzje, ze mną nie będzie inaczej. Choć prawdopodobnie za trzy miesiące wszyscy o nich zapomnimy, do czasu podsumowania roku. Jest obiecująco.
Na Uffie trochę obraziłam się po jej występie na Selectore. Ale po kolei: Anna-Catherine Hartley, pseudonim: Uffie. Gatunek: electro. Rapuje i śpiewa. Wyjaśnijmy sobie jedno: Uffie była przed panienką Ke$hą, bo karierę rozkręcała od 2005 roku, jakby ktoś chciał się pospierać, która od której kradnie styl.
Sex Dreams & Denim Jeans to długo wyczekiwana płyta. I, chyba jednak, lekkie rozczarowanie. Ukazała się już z miesiąc temu, a ja z oceną zwlekałam, chcąc najpierw zobaczyć ją na tegorocznym festiwalu Selector. Po Selectorze musiałam mocno pracować nad sobą, i dużo razy słuchać jej pełnoprawnego debiutu, żeby mieć o niej tak samo pozytywne zdanie, jak wcześniej. Bo występ jej nie wyszedł. Ale nie miało być o tym.
Debiut Uffie, po pierwsze, jest zdecydowanie zbyt długi i intensywny. Po, najpóźniej, utworze tytułowym, coś mnie trafia i nie jestem w stanie słuchać dalej. Bo moim zdaniem, to pierwsza część płyty jest najlepsza. Pop the Glock to nic nowego, Art Of Uff jest bardzo dobre, powiedziałabym, że zbyt pewne siebie, ale czarujące, chyba jeden z utworów, który najbardziej sobie na 'Sex Dreams...' upodobałam. Dalej mamy duet z Pharellem Williamsem, zatytułowany ADD SUV - Kotek już go wam prezentował. Tym razem stawiam na porywający refren, Pharell tez spisał się nieźle. Słodkie Give It Away. I MCs Can Kiss, z agresywnymi wstawkami. Mimo to, lubię sposób, w jaki Uffie tym razem przekazuje nam swoje 'mądrości'. Potem jest gorzej. Każdy utwór jest oparty na fajnej melodyjce, ale raz denerwuje mnie to maniera Uffie, czy jakiś niepotrzebny dźwięk, czy już ogólnie mi za dużo, wkurzam się, i tyle z słuchania tej płyty. Wyjątkami są milusie Our Song i, ostatni utwór na płycie, łagodnie snujący się Ricky. Koszmarki? Początek First Love. Śpiew w Sex Dreams & Denim Jeans, to przeciąganie. Illusion of Love odpada raczej całe. Długie i nudne. Neuneu - skąd ja znam tą melodię? Brand New Car to brutalna elektronika i wreszcie normalny wokal Uffie. Hong Kong Garden jest zabawne. Zajmująca melodyjka i całkiem wciągające 'la la la'. Ale słuchając Uffie, płyniemy na skojarzeniach i wrażeniach, że gdzieś już to było. Spokojnie można by obciąć tą płytę o kilka utworów, byłoby o wiele lepiej. Jeśli chodzi o warstwę tekstową - jeśli w muzyce stawiacie na przekaz, Uffie przekaże wam najwyżej, że tu Uffie, nie potrafię nawet śpiewać, i jestem bardzo fajna, choć trochę was oszukuje, i wiem, że macie mnie dość, ale to ja Uffie - i tak dalej i tak dalej. Ale my lubimy bezczelne, chamskie, przeklinające dziewczynki, więc Uffie ostatecznie kończy na plusie. Ale i tak występ był słaby. I okropny tytuł płyty.
O The Drums pisałam Wam już przy okazji ich EPki, zatytułowanej 'Summertime!'. Zbyt optymistycznie nie było. Ale The Drums to prawdopodobnie tacy ubiegłoroczni The Virgins - każdy potrzebuje na wakacje trochę głupiego indie rocka w retro stylistyce o miłości i jakiś innych głupotach, a lepszych kandydatów w tym roku na to zaszczytne stanowisko chyba nie udało mi się znaleźć.
12 piosenek, połowy w sumie nie zapamiętujesz, ale potem okazuje się, że jednak nucisz melodie. Zaczyna się od singla Best Friend, który zdążyłam polubić - MTV też zdążyło, The Drums to ich Push'owa gwiazda czerwca. Let's Go Surfing wszyscy znają od co najmniej pół roku, co dziwne, ten utwór ani trochę nie stracił na wartości, wciąż sprawia, że chce mi się śmiać i jakoś tak lżej i pogodniej się robi.
Forever And Ever Amen to też singiel, chyba jedna z moich ulubionych piosenek na tej płycie. 'Baby it's forever' i od razu robi się romantycznie. Proste, ale ile przyjemności sprawia. Na wyróżnienie zasługuje także I Need Fun In My Life - za refren.
W gruncie rzeczy wszystko opiera się na melodiach, czasem tandetnych czy śmiesznych, i bardzo emocjonalnym wokalu. To takie plum plum plum, leci to fajnie, miłe dla ucha, o wiele lepsze od tej strasznej EPki, która zwierała kilka utworów pojawiających się na 'The Drums', ale przynajmniej nie zamieścili tu Saddest Summer. Jest za to Down By The Water, wręcz poruszające, i z całkiem niezłym refrenem.
Odnoszę wrażenie, że każda piosenka jest o tym samym, tylko ma inne opakowanie. Mógłby to być zarzut, oczywiście, ale The Drums rewolucji nie zrobią, a przyjemność swą muzyką niosą. Choć jest lekko głupia, i podejrzewam - mam nadzieję - że nie na poważnie. Mogłabym pisać dalej, że We Tried jest takie, a The Future jeszcze jakieś inne, ale chyba nie ma sensu. Tak jak przy okazji Sleigh Bells - po wakacjach zapomnimy. A teraz można rozkoszować się takimi prostymi utworkami.
A tak szczerze, to nie spodziewałam się, że tak dobrze zniosę ich album.
The Drums, Uffie czy Sleigh Bells - kto spodobał Wam się najbardziej?