Dom w Starowej Górze pod Łodzią wciąż jest doglądany przez rodzinę Bożeny. Ogród, który był jej oczkiem w głowie, ma przyciętą trawę, zadbane rabatki, nie przypomina, jak na początku maja 2003 roku, puszczy. To właśnie ten ogród był jednym z sygnałów dla najbliższych, że coś jest nie w porządku.
Trzy pokolenia mieszkały pod jednym dachem: małżeństwo Krzysztof i Bożena, ich dzieci Małgosia i Kuba oraz matka Krzysztofa, Danuta. Krzysztof miał łeb na karku i sporo szczęścia. W latach 90. prowadził własny sklep z oryginalnymi podzespołami do komputerów. To były dla niego złote czasy - komputery stawały się obowiązkowym wyposażeniem pokoju każdego nastolatka, psuły się, postęp technologiczny wymuszał ciągłe zmiany na coraz lepsze "bebechy", niewiele osób potrafiło samodzielnie zainstalować kolejne wersje Windowsa. Krzysztof Bogdański wyczuł falę i wskoczył na nią jak rasowy surfer. Dorobił się naprawdę sporych, jak na tamtejsze czasy, pieniędzy.
Na działce-wianie wybudował dom, Bożena mogła oddać się ogrodniczej pasji, dzieci posłali do prywatnych szkół. Nawet kiedy dobra passa komputerowa się skończyła - Polskę zalały tanie części z Chin - on wskoczył w nowy biznes. Grał na giełdzie i inwestował z takim skutkiem, że przyjaciele i dalsi znajomi prosili go o porady. Dopiero potem okazało się, że na radach często się nie kończyło. Krzysztof niekiedy umawiał się, że zainwestuje czyjeś pieniądze, a potem oddawał je z zyskiem.
Życie rodziny układało się tak, jak każdy by sobie tego życzył. Pierwsze pęknięcie tego pięknego obrazu siostra Bożeny zobaczyła dopiero w 2003 roku, około tygodnia przed zaginięciem.
Na początku kwietnia 2003 roku, tydzień przed Wielkanocą, Bożena zadzwoniła do siostry. Pytała, czy może pożyczyć sporo pieniędzy, ale szczegółów nie chciała zdradzić.
To nie jest rozmowa na telefon - miała mówić Danucie.
Do spotkania na żywo z Bożeną nigdy nie doszło, choć do Starowej Góry przyjeżdżała jeszcze Danuta, a potem jej i Bożeny ojciec. Widzieli Krzysztofa, wychodził do nich przed dom, ale do środka nie wpuszczał. Danucie, z którą miał średnie relacje, dał jasno do zrozumienia, że sobie nie życzy jej wizyt. Był zdenerwowany, pytał, po co przyjechała i czemu bez zapowiedzi. Z teściem chwilę porozmawiał, na pytania o Bożenę i dzieci odparł, że wszyscy pojechali do Wrocławia razem z jego matką po udarze. Żona miała tam odbyć kurs przygotowujący do prowadzenia własnego biura podróży, co miało być jej marzeniem po doprowadzeniu dzieci do względnej samodzielności. Małgosia miała wtedy 16 lat, a Kuba - 12.
W kolejnych dniach Krzysztof zadzwonił, że wyjątkowo nie przyjadą wszyscy - on, żona, jego matka i dwójka dzieci - na Wielkanoc. "Wyjeżdżamy", zapowiedział, "może nie być nas dłużej", dodał. Czy w ten sposób kupował czas tylko sobie, czy całej rodzinie?
Nie było z nimi kontaktu w święta. Nie dało się zadzwonić na komórki z życzeniami - telefony milczały. Jednak najbliżsi jeszcze nie mieli się czym przejmować. Krzysztof przed Wielkanocą zapowiedział, że najpewniej z Wrocławia pojadą jeszcze do znajomych do Niemiec, a to oznaczałoby bardzo drogie połączenia telefoniczne. Nic dziwnego, że nie włączyli roamingu i nie tylko nie odebrali telefonów, ale i sami nie zadzwonili.
Święta się skończyły, dzieci miały wrócić do szkoły. Na to również Krzysztof przygotował rodzinę. Kuba i Małgosia uczyli się świetnie, zwłaszcza nastolatka - piątki i szóstki na świadectwach z czerwonym paskiem to był standard. Krzysztof uspokoił rodzinę, że nawet dwutygodniowa nieobecność dzieci w szkole nie będzie problemem, bo szybko nadrobią zaległości. Czas mijał, Bogdańscy nie wracali. Siostra Bożeny podczas kolejnych wizyt obserwowała zza płotu, jak zarasta wypielęgnowany ogród. Postanowiła działać, gdy przy jednej wizycie spotkała zaniepokojoną przedłużającą się nieobecnością Kuby pracownicę szkoły.
Danuta najpierw próbowała na własną rękę zlokalizować siostrę i jej męża. Dzwoniła do rodziny, skontaktowała się z bliskimi w Niemczech, zadzwoniła do Chojnych, gdzie Krzysztof miał odwieźć schorowaną matkę. Nikt nic nie wiedział, nikt nic nie słyszał. Wielu z Bogdańskimi nie utrzymywało kontaktu od dłuższego czasu. Kiedy zadzwoniła na policję i zgłosiła zaginięcie pięciu osób, policjanci byli zdumieni. Jeden zaginiony? Z takimi przypadkami mamy do czynienia na co dzień. Ale żeby cała rodzina zapadła się pod ziemię?
W domu nieprzyjemnie pachniało, ale to nie był charakterystyczny odór śmierci. Zgniły niewyrzucone śmieci i zawartość lodówki. Bożena miała przecież zaraz wrócić, akurat dla dzieci miałaby do odgrzania pierogi z wczoraj, a na śniadanie mleko do chrupków. Jeszcze tylko niech naczynia wyschną, to jak wróci, odstawi je do szafki. Sweter domowy, ten ulubiony, zostawiła na fotelu, w nim przecież nie wyjdzie. Zostały ładowarki do telefonów, leki schorowanej seniorki, walizki, zaplanowana na koniec kwietnia wizyta Kuby u lekarza w związku z alergiami.
I choć dom wyglądał, jakby domownicy na chwilę tylko pojechali do sklepu po zakupy, zauważono brak kilku rzeczy. Nie było paszportów. Nie było ulubionej piżamki Kuby. Nie znaleziono telefonów i pieniędzy. Nie było śladów włamania, krwi, walki, czyszczenia pomieszczeń po morderstwie. Pięć osób, a jakby rozpłynęły się w powietrzu. W układance brakowało jednak naturalnie bardzo wielu elementów, które śledczy powoli zaczęli kompletować.
Choć sami Bogdańscy rozpłynęli się bez śladu, policja dotarła do przynajmniej trzech motywów, które mogły stać za ich zniknięciem. Odkryto, że problemy finansowe, o których Bożena wspomniała bez szczegółów siostrze, były o wiele bardziej poważne, niż można było się spodziewać. Biznes Krzysztofa upadał. Na giełdzie zapanowała zapaść. Wzięli kredyt pod zastaw domu, pozyskiwali pieniądze skąd tylko się dało, żeby utrzymać dotychczasowy wysoki poziom życia. Sąsiedzi mówili, że była to "zwykła, miła rodzina", ale wskazywali na majętność.
Śledczy nie wykluczają, że w pewnym momencie Krzysztof pożyczył pieniądze od złych ludzi, a sprawy wymknęły się spod kontroli. Nie znaleziono jednak żadnych śladów, które potwierdziłyby, że przestępcy wyrządzili Bogdańskim krzywdę. Ich nazwisko nie wypłynęło w kolejnych latach podczas żadnego przesłuchania, nikt nigdy nie chwalił się, że pozbyto się pięcioosobowej rodziny. A taką zbrodnię trudno ukryć - prędzej czy później pojawiłyby się jakiekolwiek ślady. Przez 20 lat nie pojawił się żaden nowy trop w tym kierunku.
Wiadomo, że Bogdańscy na krótko przed zniknięciem nie tylko nabrali mnóstwo kredytów, ale i wyczyścili konta bankowe. Według ostrożnych szacunków zadłużyli się w różnych bankach na około milion złotych. To nawet jak na naprawdę dobre zarobki Krzysztofa w latach 90. bardzo dużo pieniędzy. Śledczy ustalili, że kredytami obciążeni byli wszyscy dorośli mieszkańcy domu w Starowej Górze. Brali jeden kredyt na spłacenie kolejnego, potem brali następny na spłacenie jeszcze jednego i tak zadłużyli się w kilku bankach. Jedna z hipotez brzmi zatem, że liczba zobowiązań finansowych przerosła ich możliwości, a z braku innej perspektywy Krzysztof i Bożena zdecydowali się wspólnie - lub być może był to tylko Krzysztof - na jedno z dwóch rozwiązań.
To mniej optymistyczne brzmi, że decyzją Krzysztofa nastąpiło rozszerzone samobójstwo. Jako jedyny widziany był w domu i kontaktował się z rodziną po tym, jak ze strony Bożeny, dzieci i seniorki zapadła cisza. Być może informacjami o wyjeździe do Wrocławia, a potem do Niemiec kupował sobie czas, by przygotować miejsce pochówku bliskich i swoje własne. Wielu wskazuje na to, że w takim razie znalezionoby przynajmniej ciało Krzysztofa - ale czy na pewno mogłoby się tak stać?
Opcja najbardziej optymistyczna dla każdej strony z rodziny Bogdańskich brzmi, że Krzysztof, Bożena, Małgosia, Kuba i Danuta uciekli. Że żyją nadal, ale pod zmienionymi nazwiskami - jako "Bogdańscy" nie przekroczyli nigdy granic Polski, co więcej, najstarsza Danuta nie miała wyrobionego paszportu. Mieli do tego najpewniej zaplecze finansowe, bowiem ich konta w bankach były puste. Krzysztof miał też pytać dalszych znajomych o możliwość wyprodukowania fałszywych dokumentów. Wątpliwości budzi jednak sama Bożena, bardzo związana z najbliższymi. Czy zdecydowałaby się na całkowite odcięcie siebie i dzieci od rodziny? Zostawiłaby ojca i siostrę w niepewności i nie dałaby znaku życia - nawet po tylu latach? A może ten znak życia jednak zostawiła, tylko rodzina nie chwali się o tym śledczym?
Sprawa Bogdańskich jest jedną z tych, o których policja mówi, że nie było podobnej sytuacji w powojennej Polsce. Jeśli Bogdańscy żyją, są już na emeryturze a Kuba i Małgosia zbliżają się do 40. Być może żyje również prawie 90-letnia Danuta, o ile udało im się zdobyć dla niej leki, które zostały w Starowej Górze. Za dorosłymi nadal są wystawione listy gończe ze względu na niespłacone zobowiązania finansowe. Nie wiadomo, czy tajemnica ich zaginięcia zostanie kiedykolwiek rozwiązana.