Marina od początku kariery ma wszystko, żeby ją pokochać lub znienawidzić i to z dokładnie tych samych powodów. Śliczna, utalentowana i pyskata, z pewną dozą nonszalancji lub - jak powiedzieliby niektórzy - arogancji. Jeśli komuś natura daje to wszystko na talerzu, to generowanie negatywnych emocji jest niejako wyrównaniem za tę niespotykaną szczodrość. Można je ignorować albo dokładać do pieca. Bóg jeden wie, że na przestrzeni ostatniej dekady Marina do tego pieca lubiła dołożyć, często na oślep. Nie zdając być może sobie sprawy ze swojego uprzywilejowania, wokalistka pokochała się najbardziej w roli ofiary. No bo przecież jak można nie lubić tego siódmego cudu świata, nie sypać z rozpędu lajkami pod kolejnym zdjęciem ociekającym bogactwem, nie wzruszać się wrażliwością rodem z Moliera 2 i nie cieszyć się po prostu, że ta bogini zstąpiła do nas plebejuszy raczyć nas swoim jestestwem? Oczywiście, że z zazdrości.
To ten wytrych, którym celebryci tłumaczą sobie wszystkie niepowodzenia. Bo ludzie zazdroszczą: urody, pieniędzy, sukcesu. Też by tak chcieli, ale nie mają, a to przecież najważniejsze na świecie rzeczy. I pewnie ta litania Matki Boskiej Louboutinskiej Bolesnej trwałaby w najlepsze, a Marina jeszcze długo okupowałaby rankingi najbardziej nielubianych polskich gwiazd, gdyby nie rzecz prozaiczna i aż kiczowata w swojej przewidywalności czyli... macierzyństwo. Nagle okazuje się, że jednak jest coś ważniejszego niż czerwona podeszwa i na naszych oczach staje się cud. Patrzymy na Marinę i przez pryzmat naszych telefonów widzimy w końcu człowieka. Kobietę.
Okej, tylko co ta odmieniona Marina może polskiemu show-biznesowi zaproponować? I czy w ogóle chce? Bo przecież wiemy, że "nie musi". Wydana dwa lata temu płyta "On My Way" była projektem autoerotycznym - choć naprawdę niezła - miała chyba w zamierzeniu sprawić przyjemność przede wszystkim samej Marinie. Płyta, porzucona przez artystkę szybko po premierze, odeszła w zapomnienie, a zamiast wielkiego powrotu, dostaliśmy wystrzelenie racy ratunkowej z napisem "hej, jestem wokalistką, pamiętacie?". I kiedy już wydawało się, że tylko wspomnieniami w tym kontekście żyć będziemy, bum - wokalistka szykuje kolejny comeback, krytycznie podchodząc do wcześniej popełnianych błędów.
Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że Marina po raz kolejny usiadła do rozmów z profesjonalną wytwórnią i to jedną z największych w kraju, gdzie swoje schronienie znajdują tylko pieczołowicie wybrane rodzime talenty. Co więcej, w nowych utworach ma w końcu przemówić do nas po polsku, rozumiejąc chyba, że polskie radio wybaczy pozowanie na amerykańską gwiazdę jedynie Margaret - faktycznie robiącej karierę zagranicą. Rozmawia, współpracuje, eksperymentuje z producentami i jest otwarta na zmiany - tak przynajmniej twierdzą ci, którym przyszło z nią pracować nad tym nowym rozdziałem. A to już pierwszy krok do stworzenia hitu, którego tak bardzo potrzebuje.
- Marina to fajna i utalentowana dziewczyna, ale nie oszukujmy się - branża muzyczna jest brutalna i za chwilę dla wokalistki po 30-ce może już nie być tutaj miejsca. To co zrobi jako następne, to jej ostatnia szansa na wielki powrót. Jeśli jej nie wykorzysta, może być ciężko - mówi mi znajomy pracujący dla dużej firmy fonograficznej, z uwagi na bezwzględność w wyrażaniu swojej opinii, chcący zachować anonimowość.
Trudno się z nim nie zgodzić, bo żyjemy w czasach wręcz nadprodukcji celebrytów, wokalistek, influencerów. Nie trzeba już wiele umieć, wystarczy tylko dobrze się sprzedać w sieci, a sukces czeka tuż za rogiem, bo nastoletnia publiczność nie stawia wysokich wymagań. Podwaliny pod reaktywację kariery Mariny na razie mają się dobrze - każde publiczne wyjście młodej mamy zbiera żniwa w postaci przychylnych artykułów i komentarzy, serial "39 i pół tygodnia", w którym ją zobaczymy, zaliczył solidny start w ramówce TVN, a internauci zdają się być gotowi na danie jej kolejnej szansy.
Tak duży kredyt zaufania każe przekazać samej zainteresowanej tylko jedną, bardzo krótką wiadomość: Marina, nie spieprz tego.
Marina to piosenkarka, ale też żona świetnego piłkarza. Przez lata nie zmieniła się prawie wcale, ale pamiętacie, jak wyglądały kiedyś inne WAGs?
Piotr Grabarczyk