Obecność Sachy Barona Cohena na gali Oscarów do samego końca była niewiadomą. Pojawiły się spekulacje, że aktor nie dostał zaproszenia na uroczystą galę, w obawie organizatorów przed jego szalonymi dowcipami. Mimo że zagrał jedną z głównych ról w nagrodzonym 5 statuetkami filmie "Hugo i jego wynalazek", to uznał, że wypromuje swój inny film. Cohen wcielił się bowiem niedawno w postać Generała Aladeena w "Dyktatorze", obrazie zainspirowanym życiem Saddama Husseina. Akademia Filmowa n ajpewniej nie chciała widzieć aktora ze względu na jego popularne już, kontrowersyjne zachowania.
Najczarniejszy scenariusz organizatorów się ziścił. Brytyjski komik pojawił się w swoim filmowym kostiumie na gali wręczenia statuetek. Nie przyszedł jednak sam, a z obstawą dwóch seksownych kobiet w mundurach. Poza nietypowym kostiumem, Cohen przygotował coś specjalnego na tę uroczystość...
Na jego rękach nagle pojawiła się złota urna z wizerunkiem zmarłego w grudniu zeszłego roku przywódcy Korei Północnej, Kim Dzong Ila. Dumnie kroczył po czerwonym dywanie, prezentując swój nietypowy gadżet z "prochami". Nie szczędził promiennych uśmiechów, kierowanych do zszokowanych fotoreporterów i przybyłych gości.
Chętnie udzielał wywiadów, tłumacząc, dlaczego pojawił się na gali z urną i co jest w środku:
Nie trzeba było długo czekać na to, by słowa stały się czynem. Zgodnie z zapowiedzią przychylił urnę i wysypał "prochy" na redaktora przeprowadzającego z nim wywiad.
Mimo, że jego pokaz nie trwał długo, a organizatorzy gali zabrali mu urnę i odkurzyli piękny czerwony dywan, to trzeba przyznać, że Cohen osiągnął swój cel. Był na językach wszystkich obecnych gości i widzów na całym świecie. Może i jego metody promocji filmów są na granicy dobrego smaku, ale trzeba przyznać, że przynoszą natychmiastowy skutek.