Jej talent docenili mistrzowie polskiego kina i teatru - Andrzej Wajda obsadził ją w "Popiele i diamencie", Kazimierz Kutz w "Nikt nie woła", a Wojciech Jerzy Has w "Jak być kochaną". Jej kreacja w gombrowiczowskiej "Iwonie, Księżniczce Burgunda" stała się niedoścignionym wzorcem dla przyszłych pokoleń aktorek. Fani pokochali ją także za występy w Kabarecie Starszych Panów, gdzie śpiewała m.in. takie przeboje jak "Zakochałam się w czwartek niechcący" czy "W czasie deszczu dzieci się nudzą". Sukcesy w życiu zawodowym nie szły jednak w przypadku Barbary Krafftówny w parze ze szczęściem w życiu prywatnym. Pierwszy mąż aktorki zginął w wypadku samochodowym, gdy ona pracowała na planie "Czterech pancernych". Drugi mąż zmarł zaledwie pół roku po ślubie - o jego śmierci aktorka dowiedziała się przez telefon. Jedynym oparciem został dla niej syn, Piotr. Krafftówna straciła go w 2009 roku. Ale podniosła się nawet z tego ciosu. Z niełatwą przeszłością rozliczyła się w biograficznej książce w formie wywiadu-rzeki. Zapytana, czego jeszcze w życiu chciałaby spróbować, odpowiedziała wówczas krótko: "wszystkiego".
Barbara Krafftówna przyszła na świat 5 grudnia 1928 w Warszawie. Jej rodzice podczas pierwszej wojny światowej owdowieli i kiedy pojawiła się Barbara, mieli już starsze dzieci z poprzednich związków. Matka surowo traktowała Basię - chciała, aby najmłodsza córka wyrosła na prawdziwą damę. Uczyła ją, by zawsze siedziała prosto i nie okazywała publicznie emocji. Nie było to łatwe dla żywiołowej, spontanicznej dziewczynki. Ale ojciec, naczelny architekt miasta Łucko na Wołyniu, wspierał córeczkę, która od najmłodszych lat przejawiała talent aktorski. Wzorem była dla niej dziecięca gwiazda - Shirley Temple.
Lubiłam grać królewny i wtedy ojciec musiał być paziem - wspominała Krafftówna w jednym z wywiadów.
Kiedy wojna dobiegła końca, Gall zabrał kilku najlepszych studentów do funkcjonującego wówczas w Gdyni Teatru Wybrzeże. Tam Krafftówna zadebiutowała na scenie w roli Rybaczki w spektaklu "Homer i Orchidea" Tadeusza Gajcego. Teatr przez pewien czas pozostawał jedyną miłością Barbary. Choć do obdarzonej oryginalną urodą - filigranowej, rudowłosej i piegowatej - a także ogromnym wdziękiem młodej kobiety zalecali się różni koledzy z teatru, ona żadnemu nie zdecydowała się oddać serca. Strzała amora trafiła ją dopiero na pochodzie pierwszomajowym w 1956 roku. Wówczas poznała swojego pierwszego męża, aktora Michała Gazdę.
Nieśliśmy razem szturmówkę z napisem 'Niech żyje 1 maja', 17 maja Michał oświadczył mi się, a już 1 czerwca odbył się ślub. A co tu jest do sprawdzania, przecież i tak zawsze wychodzi się za mąż za obcego człowieka. Na sprawdzanie jest czas po ślubie - wspominała Krafftówna w jednym z wywiadów.
Dwa lata po ślubie na świat przyszedł syn pary, Piotr. Małżeństwo i macierzyństwo nie stanęły na przeszkodzie rozwojowi kariery Barbary Krafftówny. W 1957 roku została pierwszą odtwórczynią roli "Iwony, księżniczki Burgunda" w adaptacji sztuki Witolda Gombrowicza przeniesionej przez Halinę Mikołajską na deski warszawskiego teatru Dramatycznego. Jej kreacja uważana jest dziś za kultową i stanowi niedościgniony wzór dla aktorek wcielający się w tę rolę. Aktorka zebrała wówczas znakomite recenzje. Niełatwą rolę zagrała z ogromnym temperamentem, w sposób bardzo nowoczesny, głównie na wyrazistej mimice twarzy.
To był skok w kosmos. Wyjście z klasycznego teatru, z formy ustalonej przez pokolenia. Ta literatura zmieniła sposób myślenia o teatrze. Grając Gombrowicza, czuliśmy się jak w innym świecie – wspominała artystka wiele lat później w jednym z wywiadów.
Jej specjalnością były również role w sztukach Witkacego. Takie jak tytułowa "Kurka Wodna" i Wanda w "Janie Macieju Karolu Wścieklicy" - obie u Wandy Laskowskiej w Teatrze Narodowym.
Barbara Krafftówna zagrała też u Konrada Swinarskiego w spektaklach takich jak "Księżniczka Turandot" czy "Ptakach". Wkrótce o aktorkę upomniał się świat filmu. W roli Felicji w filmie "Jak być kochaną" w reżyserii Jerzego Hasa pokazała istotę kobiecości. Kreację nagrodzono na Festiwalu w San Francisco. Z kolei u Andrzeja Wajdy pojawiła się w "Popiele i diamencie" jako Stefka, narzeczona robotnika Staszka Gawlika. Jednak polska publiczność pokochała Krafftównę przede wszystkim za rolę Honoraty w bijącym rekordy popularności serialu "Czterej pancerni i pies". Niewiele brakowało, a ukochaną Gustlika zagrałby kto inny, bo Barbara Krafftówna wcale nie była do roli przekonana. Problem stanowiła nie tyle postać egzaltowanej Ślązaczki, a spartańskie warunki, w których serial miał być kręcony.
Gdy tylko usłyszałam, że mamy kręcić na poligonie, od razu pomyślałam, że to nie dla mnie. W kurzu mam się czołgać czy wdrapywać do czołgu? Za nic w świecie. Tłumaczyli mi, że dostanę dublera, mężczyznę kaskadera. I w końcu uległam. Zdjęcia odbywały się latem we Wrocławiu. Temperatura sięgała 40 stopni, blacha czołgu dosłownie parzyła. Robiliśmy przerwę, by strażacy schłodzili "Rudego" sikawkami, a potem czekaliśmy, aż odparuje. Niewiele to dawało, więc przykrywali czołg kocami. Po pewnym czasie wchodziliśmy na "Rudego" po deskach, bo wokół zrobiło się błoto — wspominała po latach Barbara Krafftówna.
Barbara Krafftówna świetnie odnalazła się też w Kabarecie Starszych Panów. Błyszczała na scenie, wykonując takie piosenki jak "W czasie deszczu dzieci się nudzą", śpiewane w stroju uczennicy, "Zakochałam się w czwartek niechcący", a także "Przeklnę cię" w niezapomnianym duecie z Bohdanem Łazuką.
Na scenie Barbara Krafftówna święciła triumfy, ale w życiu osobistym los nie oszczędził jej tragedii. Pierwsza wydarzyła się tuż przed zakończeniem zdjęć do "Czterech Pancernych". Mąż aktorki dostał ataku serca podczas jazdy samochodem. Wiadomość o tragedii przekazał pani Barbarze milicjant.
W progu stał oficer. Powiedział, że Michał nie żyje. Prowadził auto i na moście Gdańskim dostał zawału. Rzuciłam się na tego milicjanta i zaczęłam go bić w klatkę piersiową. Zareagowałam tylko ruchem, bezdźwięcznie - powiedziała aktorka w wywiadzie-rzece zatytułowanym "Karfftówna w krainie czarów".
Kolejna miłość przyszła po latach. Drugiego męża, Arnolda Seidnera, Barbara Krafftówna poznała w Ameryce w 1983 roku. Pojechała tam wówczas na zaproszenie Polonii grać w spektaklu "Matka" Witkacego. Sztuka była wystawiana po angielsku. Krafftówna nie znała tego języka, więc uczyła się roli fonetycznie. Ale wypadła świetnie. I spotkała drugiego męża.
Potknęłam się na estradzie o kable i żeby nie upaść, oparłam się o czyjeś kolano. Kolano należało do dyrektora Międzynarodowego Instytutu do spraw Emigrantów Arnolda Seidnera, który siedział w pierwszym rzędzie - wspominała Barbara Krafftówna.
Niestety, szczęście nie trwało długo - Seidner zmarł na chorobę serca już pół roku po ślubie. Barbara Krafftówna nie załamała się i po tej tragedii. Została w USA, osiadła w Los Angeles, gdzie związała się teatrem polonijnym. Otrzymała nawet amerykańskie obywatelstwo. Do Polski wróciła w połowie lat 90. Znów grała w filmach, serialach i teatrze. Jej syn zamieszkał w Kanadzie, ale w 2009 roku zdarzyła się kolejna tragedia. Zapytana przez Remigiusza Grzelę w książce "Krafftówna w krainie czarów" o to, jak poradziła sobie z tym najtrudniejszym dla każdej matki ciosem, odpowiedziała szczerze:
Bardzo pomagają pigułki. Najpierw przychodzi otępienie, a potem trzeba spróbować jakoś z niego wyjść. W końcu pozostaje blizna, dotkliwa, wyraźna, własna.
Barbara Krafftówna mówiła, że w formie trzymały ją także wpojone w dzieciństwie zasady. Aktorce można było pozazdrościć samodyscypliny - ćwiczyła jogę, nie piła kawy ani herbaty, unikała cukru i soli. Jej jedyną słabością była gorąca czekolada z miętą. Zawsze wyglądała elegancko i z klasą. Jeszcze w 2019 roku można było ją oglądać w stołecznym Och-Teatrze w tytułowej roli w spektaklu "Trzeba zabić starszą panią" w reżyserii Cezarego Żaka.
Póki nie bełkoczę, to występuję. I jakbym miała umrzeć, to poproszę na scenie. W takim biegu jak w spektaklu w Och-Teatrze. Na razie nie planuję, chcę dożyć trzech kaktusów, czyli 111 lat! Dopóki czuję się młoda, żadnych planów nie zmieniam! — powiedziała Barbara Krafftówna w wywiadzie dla miesięcznika "Zwierciadło".