29 września obchodzimy Międzynarodowy Dzień Niesłyszących. Olga Bończyk w szczerej rozmowie z Karoliną Sobocińską opowiedziała o czasach, kiedy "była przeźroczysta", szkole teatralnej i byciu słyszącym dzieckiem niesłyszących rodziców.
Muszę przyznać, że w moim przypadku ten dzień często przechodzi niezauważalnie, ponieważ moi rodzice nie żyją od bardzo wielu lat - moja mama od blisko 40 lat, mój tata od 24. Ja już tak naprawdę z osobami niesłyszącymi mam bardzo znikomy kontakt. Czasem na ulicy ktoś do mnie podejdzie... Moje życie biegnie jednak zupełnie innym torem. W takich sytuacjach, jak właśnie Dzień Niesłyszących, czy też kiedy są akcje jednorazowe, wracam na chwilę do świata, z którego się wywodzę, ale na co dzień nie żyję z tą społecznością. To jest moja przeszłość, która jest i będzie, ale ten dzień często mi umyka, bo nie mam z kim go "świętować".
Moje całe życie obracało się wokół osób niesłyszących, usprawniania życia, aby moim rodzicom, którzy nie słyszeli, żyło się lepiej. Każdego dnia borykaliśmy się z problemami, które dotyczyły bezpośrednio moich rodziców, a angażowały mnie czy mojego brata, czyli osoby słyszące. Byliśmy [ja i brat - red.] wciągani w ten świat w każdej sytuacji, która tego wymagała.
Dzieci słyszące, które się rodzą w domach niesłyszących, nazywają się CODA [Children of Deaf Adults - red.]. To syndrom, który został opisany również w psychologii. Takie dzieci są naznaczone wieloma cechami, które są powtarzalne w każdym tego typu domu. Ja i mój brat oczywiście również dostaliśmy "w pakiecie" te cechy, a ich lista jest bardzo długa. Te, które mają swoje skutki w dorosłości, to przede wszystkim nadopiekuńczość - moje dzieciństwo było odwróceniem ról. Na swój sposób musiałam jako mała dziewczynka stać się opiekunką mamy czy taty, bo oni właściwie każdego dnia potrzebowali pomocy. Byłam wrzucona na głęboką wodę, będąc tłumaczem w urzędach czy u lekarza. Mówiąc wprost: nie miałam żadnego dzieciństwa, musiałam wydorośleć już jako sześciolatka, gdy przekazywałam mamie diagnozę nowotworu złośliwego i że w jej przypadku dni życia są policzone. Cechy dzieci CODA są często niewidoczne gołym okiem, ale zaburzają ich emocje i psychikę. Takie dzieci są mocno pokaleczone i pogubione w dorosłym życiu. My nie mamy równowagi w dawaniu i dostawaniu. Głównie dajemy drugiej osobie cały świat, w naszych głowach to drugiej osobie należy się pomoc i szczególna uwaga, a samych siebie stawiamy na samym końcu i to jest coś, co bardzo często rujnuje nam życie.
Przeszłam bardzo wiele terapii, bo w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że bez pomocy terapeuty i pracy nad sobą od podstaw, nie dam sobie rady. Miałam poczucie, że ciągle grzęznę i wpadam w sieci swoich przyzwyczajeń z dzieciństwa, a które działają w dorosłym życiu na moją szkodę, co też widać, bo nie ułożyłam sobie życia rodzinnego. Ale każda terapia to jest proces. Niezależnie od tego, jak dużo zrobiłam w swoim życiu, jak dużo tematów i spraw przepracowałam, rozumiem i próbuję nad nimi zapanować, widzę, że jeszcze wiele tematów się we mnie "wykrzacza". Ciągle się łapię na tym, że co chwilę odpalają się kolejne tematy, że życie stawia przede mną zdarzenia i lekcje, których jeszcze nie odrobiłam. Jak ja to mówię: codziennie przechodzę z życia klasówkę (śmiech). Cieszę się, że coś już przerobiłam, ale potem znowu staję twarzą w twarz z jakimś problemem i nagle znowu czuję ten sam strach, lęk, ten sam ból, ten sam odruch, tę samą formatkę, w którą wpadam. Niestety, odruchy są silniejsze i często wpadam w te same kłopoty.
Od około 15-20 lat pracuję nad tym, żeby te swoje cechy wyłagodzić, żeby dać sobie oddech, żeby się nie wkręcać w te same schematy i przekonania, i wreszcie popatrzeć na siebie, jak na kogoś, komu po prostu należy się takie normalne, spokojne, bezpieczne życie.
Nie, mama nigdy się nie skarżyła, ale można sobie wyobrazić, jak musiała się czuć młoda dziewczyna, która ma 16 lat, całe życie przed sobą, plany i marzenia, jakieś projekcje na to, jak mogłoby wyglądać jej życie i nagle to wszystko wywraca się do góry nogami, bo traci słuch z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Ówczesna medycyna nie stała na tak wysokim poziomie, jak obecnie, więc nawet aparat słuchowy, który wówczas dostała, niewiele pomógł. Ostatecznie moja mama "poddała się", zapisując się do Związku Głuchych we Wrocławiu. Wiedziała, że medycyna niewiele wskóra, więc nie ma co się szarpać. Przystąpienie do Związku Głuchych, poznawanie świata ciszy, poznawanie osób niesłyszących dawało jej przynajmniej perspektywę wejścia w świat, w którym będzie się czuła rozumiana, gdzie ludzie mają te same problemy, co ona. Mama w świecie ciszy została do końca swoich dni. Natomiast nigdy się nie skarżyła, nie należała do osób, które narzekały na swój los i nigdy tego nie powiedziała. Zawsze brała życie w swoje ręce i starała się bardzo godnie je przeżyć, pomimo trudności i pomimo tego wszystkiego, co ją w życiu spotkało.
Byliśmy wtedy już nastolatkami. Moje koleżanki z podwórka, dziewczyny w moim wieku, które się zakochiwały po raz pierwszy, miały pierwsze dylematy życiowe, przychodziły do mamy i jej się zwierzały. Moja mama choć nie słyszała, to nauczyła się rozpoznawać mowę z ruchu warg, dlatego później świetnie sobie radziła wśród osób słyszących. Mentalnie była osobą słyszącą, która mówi jak każdy z nas, choć nie słyszy. A lgnęli do niej, bo była niezwykle ciepłą, otwartą, cudowną osobą, która potrafiła rozmawiać z młodymi ludźmi. Miała dla nich czas i wiele mądrości życiowej. Z jednej strony chwilami czułam się zazdrosna, ale z drugiej strony byłam dumna, z tego, że przynajmniej pod koniec życia mama stała się takim emocjonalnym guru dla wielu moich koleżanek. Nie było mi dane z nią wydorośleć, ponieważ odeszła w wieku zaledwie 50 lat.
Oczywiście. Dzieci CODA najczęściej czują się niedowartościowane, dużo gorsze, bo najczęściej wśród swoich rówieśników nie znajdują przyjaciół, bo "kto się chciał przyjaźnić z dziewczynką, która ma głuchych rodziców?". Często słyszałam: "głusi to znaczy głupsi".
Czułam się bardzo samotna, bardzo zagubiona, niedowartościowana, gorsza, odsuwana.
Dlatego tworzyłam swój własny świat. Marzyłam, by w dorosłym życiu tworzyć i kreować swój artystyczny świat i to mi się wszystko spełniło, ale w życiu prywatnym... no niestety.
Myślę, że właśnie jednym z głównych, bardzo krzywdzących mitów na temat osób niesłyszących było to, że skoro są głusi, to są głupi. I z tym walczyłam, jak umiałam. Kiedyś związałam w szkole koleżankę skakanką, za to, że źle się wyrażała o moich rodzicach. Czułam, jak bardzo jest to krzywdzące, więc zareagowałam spontanicznie i niedorzecznie. Ale miałam wtedy osiem lat. Stanęłam w obronie godności moich rodziców. 50 lat temu świat osób niesłyszących wyglądał zupełnie inaczej. Dostęp do informacji, o tym, co się dzieje tu i teraz, był bardzo ograniczony. W telewizji nie było migających tłumaczy, a gazety drukowały wiadomości z jednodniowym opóźnieniem. Dlatego wiele informacji uciekało moim rodzicom z tego właśnie powodu. Stąd też brało się tak wiele krzywdzących opinii na temat osób niesłyszących. Dziś jest o wiele łatwiej. Jest internet, wiadomości w telefonach, komunikatory… Ten świat, współczesny, jest tak scyfryzowany, że osoby niesłyszące z łatwością korzystają ze wszystkiego. Dzisiaj osoba niesłysząca to nie ta sama osoba, którą była pół wieku temu. Chcę wierzyć, że dzisiejszy świat ciszy jest o wiele bardziej przyjazny dla osób niesłyszących niż ten, w którym żyli moi rodzice.
Trzeba zapytać o to osoby głuche. Ja nie mam takiej wiedzy, bo nie żyję wśród osób niesłyszących. Ale mam wrażenie, że dostępność cyfrowa jest dziś tak duża, że takie osoby mają dziś o wiele prościej – łatwiej radzą sobie w kawiarniach, urzędach czy na salach porodowych. Wiem, że Związek Głuchych bardzo prężnie działa i doprowadził do tego, aby system społeczny był przyjazny dla osób niesłyszących. Dużo już zrobiono, ale należałoby zapytać osoby niesłyszące, jakie są ich potrzeby w dzisiejszym świecie. Jedno jest pewne: przepaść w stosunku do tego, co było 50 lat temu, jest ogromna, oczywiście na korzyść obecnych czasów.
Tak, często. Ale przecież dzieci są jakie są. Bywają okrutne, bo są bezpośrednie. Każdy z dorosłych to wie. Kiedy coś jest inne, dzieci o tym mówią, wskazują to palcem, wyśmiewają, odsuwają się od tego, piętnują. Czasem linczują, czasem robią ogólne pośmiewisko, żeby zyskać większe poważanie w grupie. W moim przypadku też tak było. A ponieważ w grupie zawsze jest jakiś kozioł ofiarny, to ja się nim zawsze czułam i z ogromną trudnością zawierałam głębsze relacje koleżeńskie czy przyjacielskie, w których mogłam czuć się bezpiecznie.
Raczej starałam się znikać. Unikać tych, dla których byłam przeźroczysta. Byłam na marginesie i do takiej funkcji się przyzwyczaiłam. Ale paradoksalnie – i to chcę mocno podkreślić – tamten czas, to odsunięcie mnie od grupy, powodowało, że nauczyłam się samodzielności, nauczyłam się budować swój własny świat. Wykreowałam go w głowie na tyle mocno, że kiedy poszłam na studia, z łatwością zaczęłam realizować swój plan i czułam, że wiem, dokąd zmierzam i co chcę osiągnąć. Samotność na szkolnych korytarzach paradoksalnie uruchomiła we mnie proces projektowania własnego dorosłego, wymarzonego, artystycznego życia.
Dziadków nigdy nie miałam. Zmarli jeszcze przed moim urodzeniem. Ale muszę przyznać, że pedagodzy, którzy mnie uczyli w szkole, dostrzegali trudności w naszej rodzinie i często otrzymywałam od nich pomoc. Problem jednak był w tym, że dzieci CODA nigdy o nic nie proszą.
Do dzisiaj, i to jedna z moich skrajnych cech. Nigdy o nic nie prosiłam i to się do dziś nie zmieniło. Zawsze czułam, że muszę sobie ze wszystkim sama poradzić. Dlatego też nauczyciele, gdy dostrzegali, że sobie jednak z czymś nie radzę, sami wychodzili z propozycją pomocy np. przy odrabianiu lekcji, ćwiczenia na instrumencie czy rozmowy wychowawczej. To był piękny gest, choć w tamtej sytuacji czułam się straszliwie zawstydzona i bezradna.
Byliśmy normalnym rodzeństwem, które się tak samo kochało jak i kłóciło, ale to było w czasie, kiedy rodzice jeszcze żyli. Jednak nasze siostrzano-braterskie zbliżenie nastąpiło bardzo silnie po śmierci mamy, czyli w 1987 roku. To była dla nas ogromna strata. Nam naprawdę zawalił się świat. A kiedy później zmarł nasz tata, poczuliśmy z bratem ogromną pustkę. Zostaliśmy sami, więc siłą rzeczy do dziś bardzo dbamy o siebie, zawsze wszystko ustalamy, dajemy sobie przestrzeń i nigdy niczego na sobie nie wymuszamy. Mój brat jest przecież czynnym muzykiem. Dużo podróżuje, koncertuje, więc rzadko się widzimy, ale często rozmawiamy przez telefon i robimy wszystko, żeby być blisko. Wiem, że możemy na siebie liczyć, zawsze "mamy się pod ręką".
Mój brat ma troje dorosłych dzieci, ja nie, więc dryfuję przez życie samotnie, a Mirek jest moją jedyną rodzinną tratwą.
Nie, nigdy. Jeśli miałabym mieć jakiś żal, to w imieniu moich rodziców za to, że nigdy nie usłyszeli jak Mirek gra na skrzypcach lub jak ja śpiewam. Bo ja przecież dostałam od Pana Boga bardzo dużo – ja słyszę, jestem zdrowa, utalentowana, układa mi się kariera, mam wiele szans w życiu, których oni nie mieli. Mam po stokroć lepiej niż bardzo wielu ludzi, więc byłoby szaleństwem, gdybym śmiała się skarżyć na swój los. Czyli znowu – cecha dziecka CODA. Nie dla siebie, ale dla rodziców, że oni mieli gorzej.
Jeśli mogłabym powiedzieć Panu Bogu "dlaczego to zrobiłeś?" to powiedziałabym: "Dlaczego zrobiłeś to moim rodzicom, nie mnie?"
Nie wiem, czy jest to trudniejsze niż szkoła muzyczna. Szkoły artystyczne generalnie są bardzo wymagające, więc mówiąc szczerze, studia to była dla mnie bułka z masłem. Odcięłam się tam totalnie od szkoły średniej. Na studiach nikt nie musiał wiedzieć, że mam niesłyszących rodziców. Bo nikt o nich nie pytał, to nie miało znaczenia. Jako dorośli ludzie zwracaliśmy uwagę na zupełnie inne rzeczy. Nie dlatego, że to ukrywałam, tylko dlatego, że studenci żyją zupełnie innym życiem – chcą biec w przyszłość, rozkładać skrzydła, żyć jak dorośli. Dla wielu studentów rodzice są już tylko częścią systemu, a nie rodzicami, od których jest się uzależnionym. Zwłaszcza w tamtych czasach. Młody człowiek, który kończył 18 lat, marzył o tym, by być samodzielnym. Zrobić prawo jazdy, wyjechać samemu na wakacje… Moim marzeniem było jak najszybciej realizować swój plan, który wymyśliłam sobie, będąc jeszcze w szkole podstawowej i średniej. I tak się stało, wiec studia były dla mnie pięknym czasem, w którym mogłam od nowa budować fajne relacje z rówieśnikami.
Absolutnie tak. Dostałam się wtedy do zespołu Spirituals Singers Band, z którym zaczęłam koncertować, jeździć po Europie, zarabiać własne pieniądze, rozwijać się. Tak naprawdę zaczęłam realizować pierwsze swoje marzenia, więc był to dla mnie czas naprawdę genialny. Byłam na toku indywidualnym, wszyscy mnie doceniali, widzieli we mnie potencjał, więc był to dla mnie cudowny czas.
Nadwrażliwość. Na pewno jestem, jak określa się to dziś w psychologii, osobą wysoko wrażliwą. To albo bardzo pomaga w życiu, albo bardzo utrudnia i przeszkadza.
Jest bardzo wiele tematów, które są dla mnie tak bolesne i dotkliwe, że rozwalają mnie od środka totalnie, a czasem nawet zamykają.
Ale żyjąc w takim świecie, często w ogóle nie potrzebuję słów. Rozpoznaję pewne rzeczy, to, co ktoś myśli z ruchu ciała, mrugnięć, ruchu rzęs czy nawet drgnięć koniuszka palca. Osoby niesłyszące werbalizują bardzo wiele rzeczy bez słów i ja to czytam z ruchu ciała. Po prostu to czuję przez skórę.
Tego się uczy, nabywa. Dzieci CODA uczą się tego w swoich domach od najmłodszych lat. Oczywiście jako dziecko nie umiałam tego zrozumieć i nie czytałam tego w ten sposób. Dziś, jako osoba dorosła, mam tego świadomość, widzę, że pewne rzeczy łapię w lot, "z powietrza", a ktoś inny nawet tego nie zauważy i trzeba mu to wskazać palcem, żeby coś zauważył. Dziś widzę te różnice. Nabyłam te cechy w trudnym i nienaturalnym dla dziecka procesie.
Oczywiście, że tak. Z całą pewnością każdy z nas widział na ulicy osoby niesłyszące, które ze sobą rozmawiają w języku migowym. Ich gesty są bardzo wyraziste i szybkie. Ma się wrażenie że "oni się chyba kłócą, bo jakoś tak strasznie nerwowo to robią". Tak nie jest (śmiech). Taki jest język migowy. Zamiast słów trzeba ciałem, gestem, mimiką twarzy wyrazić swoje emocje. My używamy głosu. Nasz tembr, jego siła czy delikatność wyraża to, co chcemy przekazać, oni to muszą zrobić ruchem i gestem. Ja migałam połowę swojego życia i czasem, gdy patrzę na siebie w kamerze, to aż nie mogę uwierzyć, jakie mam nadruchliwe ręce, no ale to są te zaszłości dzieciństwa, kiedy mówiąc, rozmawiając, z rodzicami, używałam języka migowego. Jak widać ta nadruchliwość rąk już mi została i chyba już do końca życia zostanie.
Wyłącznie w ciszy. Dla mnie cisza to jest nie tylko luksus, ale także moja "norka", do której uciekam, kiedy jest mi źle, smutno, kiedy czuję się bezradna, mam gorsze dni… Mam tę łatwość, bo mieszkam i żyję sama. Mam przestrzeń, do której mogę uciec. Usiąść na kanapie, wziąć koty na kolana, pomilczeć, pomyśleć, przemyśleć pewne rzeczy, dogadać się ze sobą. Z przyjaciółmi spędzam czas, kiedy potrzebuję się wyszaleć. Ale kiedy muszę coś przerobić, przepracować, to cisza jest dla mnie absolutnie najlepszym miejscem i tratwą, na której się obudowuję i załatwiam sprawy sama ze sobą. Nie robię tego w grupie, nie umiem.
To nie ja. Mam koleżanki, które w trudnych sytuacjach nie potrafią być same, dzwonią do mnie, kiedy jest im źle, proszą, żebym przyjechała, pobyła z nimi.
Natomiast kiedy mnie jest źle, nigdy nie poproszę nikogo o wsparcie, nie przerzucam na nikogo swojego bólu, ciężaru, trosk, zmartwień…
Nie mam tej cechy. Mam poczucie, że z tym, co należy do mnie, muszę poradzić sobie sama. Ale to już wiem, to jest właśnie cecha dziecka CODA – nie poprosi o pomoc, nie pomyśli o tym, że może być inne rozwiązanie. Woli zamknąć się w cichym kąciku, przemyśleć, co się wydarzyło i poradzić sobie z tym samemu niż okazać słabość. Bo ja całe życie musiałam być silna, żeby być wsparciem dla rodziców, więc dziś nie mogę tej słabości pokazać. To cała ja - jestem CODA.