Jeżeli kogoś z dzisiejszych 60-latków bulwersują wyuzdane teledyski 50 Centa, w których nagie kobiety wiją się dookoła roznegliżowanych muzyków, to chyba raczej lekko kokieteryjna pruderia. W PRL-u, mimo promowanych przez władze surowych norm moralnych, ludzie za zamkniętymi drzwiami dostarczali sobie rozrywek niepoprawnych zarazem etycznie i politycznie. A jak?
Screen z Youtube.com
Jeżeli ktoś dziwił się, czemu opowieści rodziców czy dziadków o "grze w butelkę" wywołują u nich rumieniec na twarzy, teraz niejako ma odpowiedź: ta zabawa miała nieco inne zasady, niż wielu uważa. Dla tych, którym kręcenie butelką wydawało się jedynie dziecinną igraszką, pozostawało naśladowanie nowych trendów na seksualne zwyczaje, które docierały z Zachodu:
Byli jednak i tacy, dla których siermiężne prl-owskie orgietki były jedynie dziecięcą igraszką. Wybierali oni naprawdę, mrożące krew w żyłach podniety...
Screen z Youtube.com
Naszym czasom przypisuje się wiele, przeważnie negatywnych, etykietek. GMO, klonowanie, dewiacje seksualne... Tymczasem i w rzeczywistości naszych rodziców i dziadków nie brakowało amatorów ekstremalnych miłosnych doznań.
Screen z Youtube.com
Dziś pewnie Ewa Drzyzga zaprosiłaby go do swojego programu, a mężczyzna, wraz ze swoją kolekcją, stałby się gwiazdą internetu. Wtedy jednak wszelkiego rodzaju odchylenie od normy oznaczało bliski kontakt z milicją. Przekonali się o tym także bohaterowie innej historii, opisanej przez Plucińskiego i Fillera.
Screen z Youtube.com
Zbytnia rozwiązłość nie była mile widziana w świeckim prl-owskim państwie. Seks był narzędziem do produkcji nowych obywateli. Swobodne spółkowanie natomiast nie służyło niczemu, no może poza roznoszeniem kiły i rzeżączki. Jednak Polacy od zawsze szczycili się swoim sprytem. A jeżeli chodzi o zabawę w chowanego z władzą, to nasz naród jest niekwestionowanym mistrzem.
Screen z Youtube.com
Szybko jednak państwo dowiedziało się o nieoficjalnych atrakcjach restauracji Baszta. W zamian za przyzwolenie na dalszą działalność, całą knajpę pokryto siecią podsłuchów.
Screen z Youtube.com
Warszawiacy jeździli dawać upust swoim żądzom nie tylko do Pyr. Nieco mniejszą sławą niż Baszta cieszyły się inne hotele-restauracje np. Szczerbówka przy Szosie Krakowskiej za Tarczynem czy rozliczne motele pod Serockiem. Mieszkańcy stolicy nie mieli wyjścia, musieli salwować się ucieczką, bowiem w syrenim grodzie bardzo dbano o dobre obyczaje.
Oczywiście znajdowali się śmiałkowie, którzy próbowali przechytrzyć pracowników hotelu. Tadeusz Pluciński i Witold Filler, aktorzy i wielbiciele kobiet, wspominają zabawną rozmowę recepcjonistki z boyem, której jeden z artystów był świadkiem.
Jakkolwiek za upowszechnienie bardzo wielu grzeszków niesłusznie obarcza się odpowiedzialnością współczesne czasy, to jednak w przypadku rozbierania się w rytm muzyki, takie stanowisko ma rację bytu. W PRL-u striptiz zaczął się pojawiać dopiero w latach 60. i 70.
W stolicy pierwszy striptiz odbył się, według Cezarego Praska, w 1957 roku przy okazji jednego z występów kabaretu powstałego w klubie "Stodoła". To wiekopomne wydarzenie wspomina Jan Tadeusz Stawiński.
Z czasem "modelki" coraz lepiej radziły sobie z trudną sztuką roznegliżowywania się i tańczenia. Pokazy striptizu budziły emocje i podekscytowanie. Początkowo były zachodnią atrakcją dla bogatych, która mogła co najwyżej ponieść renomę lokalu, a nie, tak jak obecnie, zaszufladkować go.
Screen z Youtube.com
Cezary Prasek wspomina również inną historię. Dziennikarzy, którzy przyjechali relacjonować przebieg festiwalu muzycznego w Opolu, rozlokowano w jednym z najbardziej luksusowych hoteli w mieście. Jakaż to była miła niespodzianka dla wszystkich redaktorów, gdy okazało się, że nocami odbywa się tam striptiz. Jeszcze większym zaskoczeniem było jednak to, co zobaczyli rankiem.
Królowa nocy okazała się wkładać swoją koronę jedynie po zachodzie słońca. Na co dzień była przykładną matką, co jak się okazuje nie było wówczas niczym bulwersującym. Wręcz przeciwnie, stanowiło to nierzadką praktykę. Dzięki pracy wieczorami, dnie kobiety mogły poświęcić rodzinie.
Miesiąc temu media były bardzo podniecone zapowiedziami o nowym filmie Larsa von Triera, w którym aktorzy nie mieli udawać scen erotycznych, lecz uprawiać seks naprawdę! W prasie ukazało się mnóstwo wywiadów. Artyści opowiadali o tym pomyśle, nazywali go nowatorskim. Czytając te słowa można jedynie zaśpiewać pod nosem "Ale to już było". Grzegorz Królikiewicz może zaśmiać się von Trierowi w twarz.
Dziś tego typu wydarzenie nie schodziły by z pierwszych stron gazet przed co najmniej dwa tygodnie. Powstawałyby memy, filmy, filmiki. Być może zwolniono by jakiegoś ministra. A kilkadziesiąt lat temu? Poruszone było jedynie "środowisko".
Tadeusz Link, ze zbiorów Działu Teatralnego MNG
"Środowisko" ożywiało się szczególnie, gdy na światło dzienne wychodziły romanse. O wielu aktorach czy reżyserach krążyły zawsze rozliczne plotki, gdy jednak bohater tych opowieści w końcu został przyłapany na czymś, dana historia na stałe wchodziła do kanonu przekazywanych z ust do ust legend. Bohaterem wielu z nich był aktor Zdzisław Maklakiewicz.
Screen z Youtube.com
Nieco mniej szczęścia, choć równie dużo zapału co Maklakiewicz, miał natomiast inny znany aktor...
Autorzy tej powiastki, Tadeusz Pluciński i Witold Filler, aż nadto wyraźnie dają do zrozumienia, że chodzi tu o Andrzeja Kopiczyńskiego. "Czterdziestolatek" chyba stworzony jest raczej na długodystansowe związki. Aktor już od 35 lat spełnia się w szczęśliwym małżeństwie. Jego wybranką jest Monika Dzienisiewicz, była żona Daniela Olbrychskiego oraz matka jego syna Rafała.
Fot. Archiwum Teatru Polskiego
Bardziej wprawionemu w łowach koneserowi kobiecych wdzięków zawód aktora otwierał w PRL-u drzwi do wielu sypialni. Można pokusić się o tezę, że w szczególności w minionej epoce, tzw. groupies były bardziej powszechnym zjawiskiem. Przygnębiająca rzeczywistość sprawiała, że ludzie gonili za szczęściem i swoją własną bajką. Aktorzy, filmowcy, cały towarzyszący im czar, to wszystko sprawiało, że kobiety otaczały swoich idoli wielką czcią.
Powszechne było, wśród zafascynowanych sztuką dziewcząt, okazywanie swojego wyrazu uwielbienia dla artysty po spektaklu. Jednak panie, które czekały przy tylnym wyjściu z teatru, dawały upatrzonemu aktorowi nie tylko czerwony goździk.
Screen z Youtube.com
Potwierdzeniem tezy, że aktorzy mieli większe powodzenie w PRL-u niż teraz, może być kolejna anegdota przytaczana w tej samej książce.
Jednak z czasem ów artysta przestał interesować się swoją fanką z taką intensywnością jak kiedyś, a niebawem całkiem zerwał z nią kontakt. Dziewczyna jednak nie dawała za wygraną, nie chodziło już nawet o wielkie uczucie, co raczej o to, co pojawiło się w dziewięć miesięcy po jednym ze spotkań przy winku.
Screen z Youtube.com
Na kogo pod teatrami nie czekały, gotowe do zawiązywania kontaktów na wszelkich płaszczyznach, panie, musiał się o kobiece towarzystwo postarać. Aktorzy, jak wspominaliśmy, mieli ułatwione zadanie. Szczególnie jeśli udali się do "Klubu Aktora", kawiarni-restauracji należącej do SPATiFu (Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu).
Screen z Youtube.com
W PRL-u, być może ze względu na wciąż żywe wspomnienie wojny, ogromne przody w "wyjmowaniu" dziewczyn mieli mundurowi. Nawet mimo powszechnej niechęci do służb państwowych, służbowy uniform zawsze rozmiękczał kolana.
Kapif
Byli też tacy, którzy, podobnie jak dziś, mieli tak wiele kobiet, że byli w środowisku uznawani za prawdziwych myśliwych. Na renomę podrywacza zapracował sobie znany reżyser i scenarzysta Jerzy Gruza. O twórcy takich hitów jak: "Wojna domowa", "Czterdziestolatek" czy "Pierścień i róża" i o jego romansach huczała cała Polska. Jedną z anegdot o nim znajdujemy w książce "Tylko dla mężczyzn".
Z pewnością bez problemu znajdował za chwilę jakąś najedzoną i zainteresowaną wspólnym wieczorem (choć pewnie nie całym) kobietę.
Screen z Youtube.com
Polska Rzeczpospolita Ludowa nie oferowała ludziom rzeczywistości, która budziła na twarzy uśmiech. Gdy jednak w otaczającym świecie nie można było odnaleźć życzliwości i wsparcia, to szukano go w drugim człowieku. Niektórzy seks traktowali niczym sportowe wyczyny. Tadeusz Pluciński i Witold Filler wspominają z rozrzewnieniem jeden z takich ekstremalnych wieczorków.
Screen z Youtube.com
Przy tej historii nie sposób nie wspomnieć o innym sposobie umilania sobie rzeczywistości - poprzez alkohol. Przewagą naszych czasów jest to, że wiadomo już, czym jest alkoholizm i jakie są skutki regularnego upijania się na umór. Jednak jeszcze kilka lat temu uważano, że jeden był niski, drugi gruby, a trzeci za dużo pił. O uzależnieniu nie było mowy. Jedynie w oficjalnych pismach zwracano uwagę na ten problem, oczywiście przy pomocy uroczego języka.
Nie powinien się smucić jednak ten, kto nie miał ani odpowiedniej prezencji, ani wystarczającej charyzmy, żeby "wyjąć" dziewczynę. Wieczór w kobiecym towarzystwie można było oczywiście sobie bez trudu kupić.
Fot. Dariusz Borowicz / Agencja
Do Europejskiego wpuszczano jednak tylko tych, którzy mieli zasobne portfele. Spotkać tam można było największych koneserów płatnej miłości. Kobiety, świadczące tam swoje usługi, były elitą polskich kurtyzan.
Tam zabierano także gości z zagranicy i to nawet tych, którzy do Polski przybywali z wizytami państwowymi.
Screen z Youtube.com
W połowie lat 60. pojawiła również nowa kategoria wszetecznic. Dla nich prostytucja była tylko zajęciem dorywczym, ale za to wyjątkowo dochodowym. Nim jednak zapadł zmrok i stawały się namiętnymi kokotami, pracowały w innych zawodach.
Kogo jednak nie było stać na zabawę w tak luksusowym i światłym towarzystwie, miał do dyspozycji także tańsze opcje. Przynajmniej jeśli chodzi o większe miasta. W nich każdy wiedział, przy jakich ulicach można spotkać królowe nocy.
Screen z Youtube.com
W latach pięćdziesiątych zaczęła się już pojawiać tendencja, żeby zamiatać pod dywan problem prostytucji. Oficjalnie promowano nawet pogląd, że w nowoczesnym socjalistycznym państwie nie istnieje w ogóle ta kwestia. Pewnie dlatego zmieniło się przedwojenne podejście do tego sektora gospodarki i "kobiet pracujących".
Nie wszyscy jednak godzili się z taką polityką i nadal kontynuowali ewidencję cór Koryntu, której władze od 1948 roku nakazywały zaniechać. Według ustaleń historyków oficjalnie zarejestrowano ok. 10 tysięcy "publicznych dziewic", podaje Alehistoria.blox.pl.
W innych miastach było jednak inaczej. Kontynuowano politykę lansowaną przez Ministerstwo Zdrowia, które problem prostytucji włączyło w zakres działań akcji "W".
A czym była akcja "W"?
Akcja "W" była odpowiedzią na spuściznę po drugiej wojnie światowej. Ta pozostawiła po sobie nie tylko zrujnowane, zrównane z ziemią miasta, lecz także ogromną falę chorób wenerycznych.
Według danych zebranych przez Piotr Barańskiego w książce "Kłopoty z seksem w PRL" pod. red. M. Kuli, pod koniec lat czterdziestych liczba chorych na kiłę wynosiła w Polsce ok. 100 000 osób, a na rzeżączkę ok. 150 000. Oczywiście choroby weneryczne nie były jedynymi schorzeniami, na które wówczas cierpiano. Ogromne żniwo zbierała także gruźlica czy jaglica.
Jak pisze Barański, w Ministerstwie Zdrowia urzędnikom oczy zaświeciły się na wieść o pozytywnych wynikach leczenia kiły penicyliną. Szybko rozpoczęto akcję "W", czyli akcję zwalczania chorób wenerycznych.
Screen z Youtube.com
Na akcję "W" wyłożono dużo pieniędzy, które poszły na kompleksową walkę z chorobami wenerycznymi. W myśl założeń programu, nie tylko utworzono w Polsce sieć specjalnych placówek lekarskich - przychodni przeciwwenerycznych, a także napisano odpowiednie przepisy prawne przymuszające zarażonego do obowiązkowego leczenia. Położono także nacisk na ewidencję zarażonych oraz na aktywne poszukiwanie nowych niewykrytych dotąd chorych, poprzez szczegółowy "wywiad epidemiologiczny".
Screen z Youtube.com
Państwo jednak ingerowało jeszcze bardziej w życie chorych, oczywiście w trosce o dobro większości, czyli zmniejszenie liczby dzieci z kiłą i rzeżączką wrodzoną. Wprowadzono obowiązkowe badania przedślubne.
Screen z Youtube.com
Czasem władze zachowywały przytomność i dopuściły do siebie wiadomość, że takie surowe regulacje mogą nie spotkać się z pozytywnym oddźwiękiem społecznym. Dlatego trzeba było działać. O pozytywne nastawienie do akcji "W" miała zadbać propaganda.
Propaganda przeciwweneryczna miała swoich zagorzałych przeciwników, co więcej nie byli to wyimaginowani, bliżej nieokreśleni "oni", lecz całkiem realny przeciwnik: alkohol.
Screen z Youtube.com
Akcja "W" zakończyła się powodzeniem. Jak wynika z danych zebranych przez Piotra Barańskiego, liczba zarażonych spadła do znacząco niskiego poziomu. Nowoczesne leczenie penicyliną także przyniosło efekty, leczenie kiły czy rzeżączki nie stanowiło już problemu. Za jedyne niepowodzenie można chyba uznać działania propagandy przeciwwenerycznej.
Screen z Youtube.com
Owszem, zmieniła ona spojrzenie Polaków na choroby przenoszone droga płciową. Jednak czytając opis sytuacji z przychodni przeciwwenerycznej niedaleko "Hybryd", napisany przez Janusza Głowackiego w "Z głowy", mamy wątpliwości, czy było to właściwe podejście...
Ciekawe czy w akcji "W" brali też udział nasi domowi superbohaterowie...