Sex parties po polsku, "wyjmowanie ślicznotek", czyli zabawy nie tylko w sypialni. Ten grzeszny PRL...

Zobacz PRL od strony sypialni.
PRL PRL Screen z Youtube.com

PRL z pieprzykiem

Jeżeli kogoś z dzisiejszych 60-latków bulwersują wyuzdane teledyski 50 Centa, w których nagie kobiety wiją się dookoła roznegliżowanych muzyków, to chyba raczej lekko kokieteryjna pruderia. W PRL-u, mimo promowanych przez władze surowych norm moralnych, ludzie za zamkniętymi drzwiami dostarczali sobie rozrywek niepoprawnych zarazem etycznie i politycznie. A jak?

Polegało to na tym, że rozchichotane bractwo rozsiadało się kołem na podłodze, ktoś zakręcił pustą flaszkę, a jej zamierająca w ruchu szyjka wskazywała osobę, która musi się pozbyć dowolnej części garderoby, po czym sama puszczała butelkę w wir. Towarzystwo było liczne, więc dopiero po dłuższym czasie doszło do powszechnie wyczekiwanego momentu, że pierwsza pani ściągnęła z siebie listek figowy (w praktyce były to czerwone figi) i żegnana szmerem wesołych komentarzy wyszła z panem, który jako zwycięski kręciciel nabył do tego niejakie prawa - czytamy w książce "Tylko dla mężczyzn" Tadeusza Plucińskiego i Witolda Fillera.

PRLScreen z Youtube.com

Jeżeli ktoś dziwił się, czemu opowieści rodziców czy dziadków o "grze w butelkę" wywołują u nich rumieniec na twarzy, teraz niejako ma odpowiedź: ta zabawa miała nieco inne zasady, niż wielu uważa. Dla tych, którym kręcenie butelką wydawało się jedynie dziecinną igraszką, pozostawało naśladowanie nowych trendów na seksualne zwyczaje, które docierały z Zachodu:

Te sex parties po polsku wydawały się żałośnie wyzute z rozmachu wesołej improwizacji, jaka cechuje ich odpowiedniki we Francji czy Szwajcarii. Tam rzecz staje się zabawą. Może głupią, może amoralną, ale niepowtarzalnie spontaniczną. U nas musi być ocean wódy, gaszenie świateł i odrabianie nudnej młócki kopulacyjnej, której scenopis został a priori przez organizatorów zaprogramowany w detalach - piszą Pluciński i Filler.

Byli jednak i tacy, dla których siermiężne prl-owskie orgietki były jedynie dziecięcą igraszką. Wybierali oni naprawdę, mrożące krew w żyłach podniety...

PRLScreen z Youtube.com

Naszym czasom przypisuje się wiele, przeważnie negatywnych, etykietek. GMO, klonowanie, dewiacje seksualne... Tymczasem i w rzeczywistości naszych rodziców i dziadków nie brakowało amatorów ekstremalnych miłosnych doznań.

Inny chlubił się imponującym zestawem oszklonych gablot, gdzie niczym motylki, tkwiły kokardki z damskich włosów łonowych; sporo tego zresztą nanizał jak na skromnego inżyniera górnika - czytamy w książce "Tylko dla mężczyzn".

PRLScreen z Youtube.com

Dziś pewnie Ewa Drzyzga zaprosiłaby go do swojego programu, a mężczyzna, wraz ze swoją kolekcją, stałby się gwiazdą internetu. Wtedy jednak wszelkiego rodzaju odchylenie od normy oznaczało bliski kontakt z milicją. Przekonali się o tym także bohaterowie innej historii, opisanej przez Plucińskiego i Fillera.

Pewien jegomość starał się podczas stosunku odgryzać partnerce część łechtaczki. Wszystkie tego typu wampirze sukcesy spisywał w specjalnym dzienniczku. Gdy ten wpadł w ręce milicji, ta zainteresowana takim jawnym pogwałceniem moralności, przystąpiła do działania. Władze zarejestrowały w spisie zboczeńca, a panienki skłoniła do szczerych wyznań. Znamienne, że żadna z nich nie zgłosiła pretensji o swe ubytki. Pewno było nieporęcznie. Zwłaszcza iż kolekcjoner specjalizował się w żonach towarzyszy z miejscowego aktywu.

PRLScreen z Youtube.com

Zbytnia rozwiązłość nie była mile widziana w świeckim prl-owskim państwie. Seks był narzędziem do produkcji nowych obywateli. Swobodne spółkowanie natomiast nie służyło niczemu, no może poza roznoszeniem kiły i rzeżączki. Jednak Polacy od zawsze szczycili się swoim sprytem. A jeżeli chodzi o zabawę w chowanego z władzą, to nasz naród jest niekwestionowanym mistrzem.

 

Moralności pilnowała partia i nie była to życzliwa opieka. Warszawa dysponowała właściwie jedynym miejscem, co mogło łóżko z powodzeniem zastąpić. (...) Mowa o restauracji "Baszta" w podmiejskich Pyrach. Zapobiegliwy właściciel wyrzeźbił pod ziemią istny labirynt sal i salek; ozdobą był dwuczęściowy gabinet, co prawda pozbawiony dobrej wentylacji, ale wydzielony barierą quasi-barku, który odstraszał gości przypadkowych od zbędnego wścibiania nosa.
Idący z zamówionym daniem kelner mijał na korytarzu mikroskopijne, prowadzące do gabinetu okienko. I jakoś tak się zawsze zdarzało, że mijając je kasłał. W środku było zresztą dostatecznie mroczno, by nie móc dostrzec czy konsumentka, która zechciała akurat przysiąść konsumentowi na kolanach, ma jeszcze pod podwiniętą sukienką majteczki, czy też już nie - czytamy w książce "Tylko dla mężczyzn".

PRLScreen z Youtube.com

Szybko jednak państwo dowiedziało się o nieoficjalnych atrakcjach restauracji Baszta. W zamian za przyzwolenie na dalszą działalność, całą knajpę pokryto siecią podsłuchów.

Lokal przyciągał publiczność dobraną, zaglądała tam generalicja, przewijali się bratni dyplomaci. Nikogo nie przerażała jakoś plotka, iż niedosyt wentylacji rekompensuje w "Baszcie" nadmiar radiofonizacji. Mój Boże! Kto by tam konwersował o polityce! - piszą Pluciński i Filler.

PRLScreen z Youtube.com

Warszawiacy jeździli dawać upust swoim żądzom nie tylko do Pyr. Nieco mniejszą sławą niż Baszta cieszyły się inne hotele-restauracje np. Szczerbówka przy Szosie Krakowskiej za Tarczynem czy rozliczne motele pod Serockiem. Mieszkańcy stolicy nie mieli wyjścia, musieli salwować się ucieczką, bowiem w syrenim grodzie bardzo dbano o dobre obyczaje.

W hotelach stołecznych obowiązywały inne, surowe prawidła: tu dwuosobowy pokój otrzymać można było jedynie po ślubie. Socjalistyczna moralność wzbraniała seksu w hotelu. Na jej straży stali ludzie, co prawdziwie lubili swoją robotę - czytamy w "Tylko dla mężczyzn".

Oczywiście znajdowali się śmiałkowie, którzy próbowali przechytrzyć pracowników hotelu. Tadeusz Pluciński i Witold Filler, aktorzy i wielbiciele kobiet, wspominają zabawną rozmowę recepcjonistki z boyem, której jeden z artystów był świadkiem.

Ten gość spod siódemki przyszedł do tej z szóstki. Zajrzyj tam Franuś!
E tam! Jeszcze się nawet nie rozebrali! Poczekam z kwadrans, dopiero ich szlag trafi!
PRL PRL Screen z Youtube.com

Striptiz

Jakkolwiek za upowszechnienie bardzo wielu grzeszków niesłusznie obarcza się odpowiedzialnością współczesne czasy, to jednak w przypadku rozbierania się w rytm muzyki, takie stanowisko ma rację bytu. W PRL-u striptiz zaczął się pojawiać dopiero w latach 60. i 70.

W stolicy pierwszy striptiz odbył się, według Cezarego Praska, w 1957 roku przy okazji jednego z występów kabaretu powstałego w klubie "Stodoła". To wiekopomne wydarzenie wspomina Jan Tadeusz Stawiński.

Modelka musiała wystąpić w pożyczonym francuskim staniku, którego w kulminacyjnym momencie nie potrafiła rozpiąć. Polskie biustonosze zapinały się w tym czasie na tradycyjne haftki, a nie na jakieś wymyślne zapięcia - cytuje opowieść artysty kabaretowego Cezary Prasek w "Złotej młodzieży PRL-u".

Z czasem "modelki" coraz lepiej radziły sobie z trudną sztuką roznegliżowywania się i tańczenia. Pokazy striptizu budziły emocje i podekscytowanie. Początkowo były zachodnią atrakcją dla bogatych, która mogła co najwyżej ponieść renomę lokalu, a nie, tak jak obecnie, zaszufladkować go.

PRLScreen z Youtube.com

Cezary Prasek wspomina również inną historię. Dziennikarzy, którzy przyjechali relacjonować przebieg festiwalu muzycznego  w Opolu, rozlokowano w jednym z najbardziej luksusowych hoteli w mieście. Jakaż to była miła niespodzianka dla wszystkich redaktorów, gdy okazało się, że nocami odbywa się tam striptiz. Jeszcze większym zaskoczeniem było jednak to, co zobaczyli rankiem.

Panią striptizerkę zresztą, którą podziwialiśmy nie tylko wieczorem w jej zawodowej roli, lecz także rankiem, kiedy spotykaliśmy ją na ulicy na spacerze z małymi dziećmi.

Królowa nocy okazała się wkładać swoją koronę jedynie po zachodzie słońca. Na co dzień była przykładną matką, co jak się okazuje nie było wówczas niczym bulwersującym. Wręcz przeciwnie, stanowiło to nierzadką praktykę. Dzięki pracy wieczorami, dnie kobiety mogły poświęcić rodzinie.

PRL PRL Screen z Youtube.com

"Środowisko"

Miesiąc temu media były bardzo podniecone zapowiedziami o nowym filmie Larsa von Triera, w którym aktorzy nie mieli udawać scen erotycznych, lecz uprawiać seks naprawdę! W prasie ukazało się mnóstwo wywiadów. Artyści opowiadali o tym pomyśle, nazywali go nowatorskim. Czytając te słowa można jedynie zaśpiewać pod nosem "Ale to już było". Grzegorz Królikiewicz może zaśmiać się von Trierowi w twarz.

Znana była też w środowisku afera - wspominają Tadeusz Pluciński i Witold Filler - gdy reżyser Grzegorz Królikiewicz, realizując dla potrzeb Teatru TV Goethowskiego "Fausta", zaprojektował tam "Noc Walpurgii" jako absolutną swobodę erotycznego chaosu. Tłumek statystów miał robić chaos - kamera go rejestrowała. Liczna grupa porozbieranych młodych ludzi miętosiła się zatem i mrowiła, wrzeszcząc przy tym tak głośno, że nikt nie dosłyszał protestów jednej panienki, która w tym grzęzawisku nagich ciał została ze znawstwem przeczołgana przez kilku pomysłowych kolegów.
Granica sztuki i życia bywa (...) dość umowna. (...) Dość sugestywnie tłumaczył to na swoim procesie pisarz, skądinąd znakomity, Ireneusz I., który właśnie w celach poznawczych organizował pod koniec lat sześćdziesiątych podobne happeningi, przez sąd wycenione na dwa lata bez zawieszenia.

Dziś tego typu wydarzenie nie schodziły by z pierwszych stron gazet przed co najmniej dwa tygodnie. Powstawałyby memy, filmy, filmiki. Być może zwolniono by jakiegoś ministra. A kilkadziesiąt lat temu? Poruszone było jedynie "środowisko".

Scena ze spektaklu ?Nosorożec? w reżyserii Zygmunta Hübnera z 1960 r. Od lewej Zdzisław Maklakiewicz i - pomiędzy nogami Krystyny Łubieńskiej - Zygmunt Hübner.Tadeusz Link, ze zbiorów Działu Teatralnego MNG

"Środowisko" ożywiało się szczególnie, gdy na światło dzienne wychodziły romanse. O wielu aktorach czy reżyserach krążyły zawsze rozliczne plotki, gdy jednak bohater tych opowieści w końcu został przyłapany na czymś, dana historia na stałe wchodziła do kanonu przekazywanych z ust do ust legend. Bohaterem wielu z nich był aktor Zdzisław Maklakiewicz.

Znany aktor filmowy Zdzisław Maklakiewicz otrzymał propozycję reżyserowania czegoś tam w Radomiu, gdzie udał się z wizytą zapoznawczą. Zwłaszcza damska część ansamblu przyjęła go z entuzjazmem, podgrzewanym niewątpliwie nadzieją na pozyskanie głównych ról w planowanej premierze. Temperatura przyjęcia sprawiła, że Maklakiewicz nie bardzo był świadom, w czyim łóżku się rano budzi. Ale gdy się już obudził, to na dobre: leżał obok kobiety sześćdziesięcioletniej miejscowej suflerki!

Zdzisław MaklakiewiczScreen z Youtube.com

Nieco mniej szczęścia, choć równie dużo zapału co Maklakiewicz, miał natomiast inny znany aktor...

Bawiliśmy się kiedyś obaj w Karpaczu. W wolny dzień większość ekipy postanowiła odbyć przejażdżkę na Śnieżkę. Popularny aktor (...) pozostał jednak w kwaterze, gdyż już na Śnieżkę jeździł. A pozostawszy, został porażony atakiem chuci ku bardzo ładnej tancerce, która również została, bo bolała ją blond główka. Niewątpliwie jedynie ową migreną należy tłumaczyć, iż tancerka nie podzieliła chuci naszego przyjaciela i przez godzinę biegali sobie po obszernej werandzie, z której wyzwolić się nie mogli, gdyż X uprzednio zamknął odruchowo (...) drzwi na zasuwkę. Ich sprinterskim wyczynom towarzyszyło spore zainteresowanie miejscowej dziatwy, co przylgnęła do okien pokrzykując: Łapaj ją, czterdziestolatek!

Autorzy tej powiastki, Tadeusz Pluciński i Witold Filler, aż nadto wyraźnie dają do zrozumienia, że chodzi tu o Andrzeja Kopiczyńskiego. "Czterdziestolatek" chyba stworzony jest raczej na długodystansowe związki. Aktor już od 35 lat spełnia się w szczęśliwym małżeństwie. Jego wybranką jest Monika Dzienisiewicz, była żona Daniela Olbrychskiego oraz matka jego syna Rafała.

Andrzej Kopiczyński, Maria ChwalibógFot. Archiwum Teatru Polskiego

PRL PRL Screen z Youtube.com

Groupies i "wyjmowanie" dziewczyn

Bardziej wprawionemu w łowach koneserowi kobiecych wdzięków zawód aktora otwierał w PRL-u drzwi do wielu sypialni. Można pokusić się o tezę, że w szczególności w minionej epoce, tzw. groupies były bardziej powszechnym zjawiskiem. Przygnębiająca rzeczywistość sprawiała, że ludzie gonili za szczęściem i swoją własną bajką. Aktorzy, filmowcy, cały towarzyszący im czar, to wszystko sprawiało, że kobiety otaczały swoich idoli wielką czcią.

Drugi w ciągu jednej doby festiwalu opolskiego padł ofiarą aż pięciu - kolejno - pań, z których każda chciała zdobyć Grand Prix (jedynym wyjściem z kłopotliwej sytuacji okazało się dlań przyznanie nagrody Wojciechowi Młynarskiemu) - wspominają Filler i Pluciński.

Powszechne było, wśród zafascynowanych sztuką dziewcząt, okazywanie swojego wyrazu uwielbienia dla artysty po spektaklu. Jednak panie, które czekały przy tylnym wyjściu z teatru, dawały upatrzonemu aktorowi nie tylko czerwony goździk.

Jeden z nas za swój sztandarowy rezultat uznaje fakt, że podczas debiutanckiego sezonu w mieście Wrocławiu zaprzyjaźnił się z trzystu czterdziestoma siedmioma jego mieszkankami - czytamy w "Tylko dla mężczyzn".

PRLScreen z Youtube.com

Potwierdzeniem tezy, że aktorzy mieli większe powodzenie w PRL-u niż teraz, może być kolejna anegdota przytaczana w tej samej książce.

Przed wejściem do warszawskiego Teatru Polskiego nadobna osiemnastolatka czekała na Czesława Wołłejkę. Portier wskazał jej wychodzącego w tłumku kolegów artystę. Osiemnastolatka dopadła, upewniła się, że to właśnie zatrzymany tak wspaniale grał w "Młodości Chopina", wręczyła kwiatek i zgodziła się w rewanżu wypić jedno winko. Potem zgodziła się na jeszcze kilka rzeczy. I to parę razy.

Jednak z czasem ów artysta przestał interesować się swoją fanką z taką intensywnością jak kiedyś, a niebawem całkiem zerwał z nią kontakt. Dziewczyna jednak nie dawała za wygraną, nie chodziło już nawet o wielkie uczucie, co raczej o to, co pojawiło się w dziewięć miesięcy po jednym ze spotkań przy winku.

Portier sprowadził Wołłejkę. I młoda matka zemdlała: to nie był jej Wołłejko! Długo trwało nim rozwścieczony artysta wyszukał w licznym ansamblu męskim Teatru Polskiego swego zmiennika. Okazał się on notabene do oryginału całkowicie niepodobny.

PRLScreen z Youtube.com

Na kogo pod teatrami nie czekały, gotowe do zawiązywania kontaktów na wszelkich płaszczyznach, panie, musiał się o kobiece towarzystwo postarać. Aktorzy, jak wspominaliśmy, mieli ułatwione zadanie. Szczególnie jeśli udali się do "Klubu Aktora", kawiarni-restauracji należącej do SPATiFu (Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu).

W "Klubie Aktora" stawiały się tłumnie seksowne ślicznotki, aż prosząc się o to, by ze SPATiF-u "nocką je wyjąć". Wyjmowanie dziewcząt miało tam sztywne reguły. Nie należało rozpoczynać zbyt wcześnie, bo towar musiał się odpowiednio zalkoholizować, by do minimum doprowadzić zbędne dialogi zapoznawcze; gdzieś do 21.30 towar stawiał sobie winko sam, a potem na ogół bez większych oporów akceptował propozycję zmiany miejsca pobytu. Nie wolno było też startować nazbyt późno, gdyż konkurencja, pozornie bez celu tkwiąca  przy sąsiednich stolikach, mogła poderwać lepsze zawodniczki.
Zasadą przy tym było, że każdy mógł wyjąć każdą. Nie liczył się wiek, staż aparycja i zasobność mężczyzny - liczyła się szybkość startu. Towar nigdy nie odmawiał pierwszemu - nie miał przecież żadnej pewności, czy sączący przy bufecie wódeczkę artysta przez większe "A" w ogóle uczestniczy w grze. Mógł przyjść do klubu całkowicie bezinteresownie. Towarem były z reguły studentki. Z reguły też ładne studentki. Brzydkich portier Franio po prostu nie wpuszczał - wspomina Tadeusz Pluciński wraz z Witoldem Fillerem.

PRLScreen z Youtube.com

W PRL-u, być może ze względu na wciąż żywe wspomnienie wojny, ogromne przody w "wyjmowaniu" dziewczyn mieli mundurowi. Nawet mimo powszechnej niechęci do służb państwowych, służbowy uniform zawsze rozmiękczał kolana.

Za mundurem panny sznurem. Gwoli prawdy mundur niekoniecznie musiał być oficerski. Wystarczył ochotniczy strażacki - pisze Cezary Prasek w "Złotej młodzieży PRL-u".

Jerzy GruzaKapif

Byli też tacy, którzy, podobnie jak dziś, mieli tak wiele kobiet, że byli w środowisku uznawani za prawdziwych myśliwych. Na renomę podrywacza zapracował sobie znany reżyser i scenarzysta Jerzy Gruza. O twórcy takich hitów jak: "Wojna domowa", "Czterdziestolatek" czy "Pierścień i róża" i o jego romansach huczała cała Polska. Jedną z anegdot o nim znajdujemy w książce "Tylko dla mężczyzn".

Taki Jerzy Gruza! Podjeżdża wieczorem swym luksusowym BMW pod przystanek autobusowy, odkręca szybkę, pyta najpiękniejszą ze stojących panienek: "Czy jadła już pani kolację?" "Nie" - odpowiada spłonione dziewczę. "A, to przepraszam..." - mówi Gruza i odjeżdża. On na kolację nie ma czasu.

Z pewnością bez problemu znajdował za chwilę jakąś najedzoną i zainteresowaną wspólnym wieczorem (choć pewnie nie całym) kobietę.

 

PRLScreen z Youtube.com

Polska Rzeczpospolita Ludowa nie oferowała ludziom rzeczywistości, która budziła na twarzy uśmiech. Gdy jednak w otaczającym świecie nie można było odnaleźć życzliwości i wsparcia, to szukano go w drugim człowieku. Niektórzy seks traktowali niczym sportowe wyczyny. Tadeusz Pluciński i Witold Filler wspominają z rozrzewnieniem jeden z takich ekstremalnych wieczorków.

 

Jeden (...) pojechał kiedyś z kolegą na kolację do restauracji "Kongresowa", gdzie tymi laty oszołamiał gości szum fontanny, a także występy pięknych piosenkarek. (...) Wszyscy ubzdryngolili się na tragicznie, po czym piosenkarka (...) posiadła jednego z nas. W jego samochodzie. Podczas jazdy jedna MO znalazła się na poziomie, nie zatrzymując samochodu posuwającego się zygzakiem przez centrum stolicy.

PRLScreen z Youtube.com

Przy tej historii nie sposób nie wspomnieć o innym sposobie umilania sobie rzeczywistości - poprzez alkohol. Przewagą naszych czasów jest to, że wiadomo już, czym jest alkoholizm i jakie są skutki regularnego upijania się na umór. Jednak jeszcze kilka lat temu uważano, że jeden był niski, drugi gruby, a trzeci za dużo pił. O uzależnieniu nie było mowy. Jedynie w oficjalnych pismach zwracano uwagę na ten problem, oczywiście przy pomocy uroczego języka.

Jak ongiś "dobrze zaopatrzony w napoje alkoholowe bufet" był niezbędnym rekwizytem lupanaru [domu publicznego - przyp. red.], tak dziś tenże "dobrze zaopatrzony w napoje alkoholowe bufet" jest warunkiem powodzenia każdej reduty karnawałowej, tomboli, , kiermaszu społeczno-dobroczynnego, balu składkowego, wieczorki i zabawy tanecznej, organizowanej przez koło związku zawodowego, lub koło młodzieży - grzmi W. Borkowski w "Opiekunie Społecznym", cytowany w książce Marcina Kuli "Kłopoty z seksem w PRL".
Hotel Europejski Hotel Europejski Fot. Dariusz Borowicz / Agencja

Najstarszy zawód świata

Nie powinien się smucić jednak ten, kto nie miał ani odpowiedniej prezencji, ani wystarczającej charyzmy, żeby "wyjąć" dziewczynę. Wieczór w kobiecym towarzystwie można było oczywiście sobie bez trudu kupić.

Po południu pokazywały się w Europejskim panienki lekkich obyczajów, więc artyści i artystki przenosili się demonstracyjnie do Victorii - dokumentuje Cezary Prasek w "Życiu towarzyskim PRL-u".

Hotel EuropejskiFot. Dariusz Borowicz / Agencja

Do Europejskiego wpuszczano jednak tylko tych, którzy mieli zasobne portfele. Spotkać tam można było największych koneserów płatnej miłości. Kobiety, świadczące tam swoje usługi, były elitą polskich kurtyzan.

Były doskonale ubrane, bo zarabiały w dolarach, zadając się wyłącznie z cudzoziemcami, oczywiście tymi zza żelaznej kurtyny. Mówiły w językach obcych, co w tamtych czasach bynajmniej normą nie było - pisze Prasek.

Tam zabierano także gości z zagranicy i to nawet tych, którzy do Polski przybywali z wizytami państwowymi.

Mówiło się, że bywający w Polsce przywódca kubańskiej rewolucji miał olbrzymie zapotrzebowanie na intymne kontakty z paniami - i to kilkoma jednocześnie. Organizatorzy jego wizyt mieli więc jakoby powierzać towarzyszenie dostojnemu gościowi właśnie tym panienkom z Europejskiej - czytamy w " Życiu towarzyskim PRL-u" Cezarego Praska.

PRLScreen z Youtube.com

W połowie lat 60. pojawiła również nowa kategoria wszetecznic. Dla nich prostytucja była tylko zajęciem dorywczym, ale za to wyjątkowo dochodowym. Nim jednak zapadł zmrok i stawały się namiętnymi kokotami, pracowały w innych zawodach.

Brały 10 dolarów za "chwilę zapomnienia", co stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w tzw. gospodarce uspołecznionej. Czterech klientów w miesiącu obsłużonych przez "arabeskę" oznaczało, że zarabiała ona tyle, ile dyrektor zakładu pracy. Dla klientów obcokrajowców, zwłaszcza Arabów i Niemców z RFN, cena 10 dolarów za chwilę z Polką, stanowiła 1/5 ceny, jaką panowie ci musieliby zapłacić na zachód od Łaby - Alehistoria.blox.pl.

Kogo jednak nie było stać na zabawę w tak luksusowym i światłym towarzystwie, miał do dyspozycji także tańsze opcje. Przynajmniej jeśli chodzi o większe miasta. W nich każdy wiedział, przy jakich ulicach można spotkać królowe nocy.

Wystarczy wyjść wieczorem na Chmielną czy Wilczą czy na Planty krakowskie, przejść się po Katowicach czy Wrocławiu, żeby wiedzieć, że prostytucja istnieje - pisze M. Jakubowicz "Opiekun Społeczny" z 1948 roku, którego cytuje Piotr Barański.

PRLScreen z Youtube.com

W latach pięćdziesiątych zaczęła się już pojawiać tendencja, żeby zamiatać pod dywan problem prostytucji. Oficjalnie promowano nawet pogląd, że w nowoczesnym socjalistycznym państwie nie istnieje w ogóle ta kwestia. Pewnie dlatego zmieniło się przedwojenne podejście do tego sektora gospodarki i "kobiet pracujących".

Zrezygnowano z jakichkolwiek form rejestracji i skupiono się na walce z innymi zjawiskami, które towarzyszą prostytucji, takich jak włóczęgostwo czy stręczycielstwo - czytamy w "Kłopotach z seksem w PRL".

Nie wszyscy jednak godzili się z taką polityką i nadal kontynuowali ewidencję cór Koryntu, której władze od 1948 roku nakazywały zaniechać. Według ustaleń historyków oficjalnie zarejestrowano ok. 10 tysięcy "publicznych dziewic", podaje Alehistoria.blox.pl.

W Katowicach funkcjonowała komisja sanitarno-obyczajowa, która zatrudniała dwóch wywiadowców, zajmujących się tropieniem kobiet uprawiających według nich nierząd. (...) Prostytutki miały książeczki, w których podpisywał się lekarz - podaje P. Brański.

W innych miastach było jednak inaczej. Kontynuowano politykę lansowaną przez Ministerstwo Zdrowia, które problem prostytucji włączyło w zakres działań akcji "W".

W Warszawie zniesiono także obowiązek stałych i przymusowych badań dla prostytutek. Podciągnięto je natomiast pod kategorię osób szerzących choroby weneryczne i tym samym doprowadzano je do poradni "W" przy każdym ośrodku zdrowia - czytamy w książce M. Kuli.

A czym była akcja "W"?

?Arabeski? brały 10 dolarów za ?chwilę zapomnienia?, co stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w tzw. gospodarce uspołecznionej. Czterech klientów w miesiącu obsłużonych przez ?arabeskę? oznaczało, że zarabiała ona tyle, ile dyrektor zakładu pracy. Dla klientów obcokrajowców, zwłaszcza Arabów i Niemców z RFN, cena 10 dolarów za ?chwilę? z Polką, stanowiła 1/5 ceny, jaką panowie ci musieliby zapłacić na zachód od Łaby.
PRL PRL Screen z Youtube.com

Akcja "W"

Akcja "W" była odpowiedzią na spuściznę po drugiej wojnie światowej. Ta pozostawiła po sobie nie tylko zrujnowane, zrównane z ziemią miasta, lecz także ogromną falę chorób wenerycznych.

Według danych zebranych przez Piotr Barańskiego w książce "Kłopoty z seksem w PRL" pod. red. M. Kuli, pod koniec lat czterdziestych liczba chorych na kiłę wynosiła w Polsce ok. 100 000 osób, a na rzeżączkę ok. 150 000. Oczywiście choroby weneryczne nie były jedynymi schorzeniami, na które wówczas cierpiano. Ogromne żniwo zbierała także gruźlica czy jaglica.

Jak pisze Barański, w Ministerstwie Zdrowia urzędnikom oczy zaświeciły się na wieść o pozytywnych wynikach leczenia kiły penicyliną. Szybko rozpoczęto akcję "W", czyli akcję zwalczania chorób wenerycznych.

Opanowanie chorób wenerycznych jest możliwe na drodze prawie wyłącznie zabiegów leczniczych i to w stosunkowo krótkim przeciągu czasu. Tymczasem dla opanowania gruźlicy (...) niezbędne jest, poza dużą liczbą zakładów leczniczych, podniesienie stopy życiowej, kultury życia codziennego i wielu innych zmian - czytamy u Barańskiego.
Wiemy dobrze, że choroby weneryczne godzą w podstawy istnienia Narodu, bo są to choroby wyludniające i zwyrodniające - pisze M. Kacprzak w broszurze Polskiego Związku Przeciwwenerycznego, z 1948 roku.

PRLScreen z Youtube.com

Na akcję "W" wyłożono dużo pieniędzy, które poszły na kompleksową walkę z chorobami wenerycznymi. W myśl założeń programu, nie tylko utworzono w Polsce sieć specjalnych placówek lekarskich - przychodni przeciwwenerycznych, a także napisano odpowiednie przepisy prawne przymuszające zarażonego do obowiązkowego leczenia. Położono także nacisk na ewidencję zarażonych oraz na aktywne poszukiwanie nowych niewykrytych dotąd chorych, poprzez szczegółowy "wywiad epidemiologiczny".

W przypadku oporu i uchylania się od badania pielęgniarka sprowadza daną osobę przy pomocy Milicji Obywatelskiej - czytamy w książce "Kłopoty z seksem w PRL".

PRLScreen z Youtube.com

Państwo jednak ingerowało jeszcze bardziej w życie chorych, oczywiście w trosce o dobro większości, czyli zmniejszenie liczby dzieci z kiłą i rzeżączką wrodzoną. Wprowadzono obowiązkowe badania przedślubne.

Pojawiły się sugestie, aby dopuszczać do zawarcia związku małżeńskiego po upływie 18 miesięcy od rozpoczęcia leczenia, a w przypadku nieleczonej kiły po upływie 5 lat - pisze Barański.

 

PRLScreen z Youtube.com

 

Czasem władze zachowywały przytomność i dopuściły do siebie wiadomość, że takie surowe regulacje mogą nie spotkać się z pozytywnym oddźwiękiem społecznym. Dlatego trzeba było działać. O pozytywne nastawienie do akcji "W" miała zadbać propaganda.

Do zadań propagandy należało:
(...)
2. urabianie opinii publicznej do przychylnego przyjęcia takich zarządzeń (?).
5. przestrzeganie, że nie można korzystać bezkarnie z usług występku, upodlenia i upadku moralnego. Tylko zachowanie czystości płciowej do czasu zawarcia związku małżeńskiego i korzyści seksualne w monogamicznym związku jest najpewniejszą gwarancją ustrzeżenia się chorób wenerycznych - cytuje Piotr Barański tekst z broszury PZP, autorstwa W. Borkowskiego.

Propaganda przeciwweneryczna miała swoich zagorzałych przeciwników, co więcej nie byli to wyimaginowani, bliżej nieokreśleni "oni", lecz całkiem realny przeciwnik: alkohol.

W potopie opilstwa powszechnego, zrywającego wszystkie groble społeczno-etyczne, paraliżującego wolę, krytycyzm, zwiększającego pobudliwość płciową propaganda przeciewwenwryczna znajduje się w położeniu arki Noego, której załoga wygląda daremnie lądu, jakiejś nowej góry trzeźwości.
Alkohol-figlarz skłaniający podstarzałego szlachcica do wychylenia toastu węgrzynem z atłasowego pantofelka pięknej szlachcianki, mógł budzić niepokój wśród producentów wina, lecz alkohol-czarodziej, przez pryzmat którego pospolita bachantka kupnej miłości przyobleka się w otumanionych oczach młodzieńców w białe szaty dziewicy z głową opasaną wieńcem Julii - jest wrogiem propagandy przeciwwenerycznej.

 

PRLScreen z Youtube.com

Akcja "W" zakończyła się powodzeniem. Jak wynika z danych zebranych przez Piotra Barańskiego, liczba zarażonych spadła do znacząco niskiego poziomu. Nowoczesne leczenie penicyliną także przyniosło efekty, leczenie kiły czy rzeżączki nie stanowiło już problemu. Za jedyne niepowodzenie można chyba uznać działania propagandy przeciwwenerycznej.

 

PRLScreen z Youtube.com

Owszem, zmieniła ona spojrzenie Polaków na choroby przenoszone droga płciową. Jednak czytając opis sytuacji z przychodni przeciwwenerycznej niedaleko "Hybryd", napisany przez Janusza Głowackiego w "Z głowy", mamy wątpliwości, czy było to właściwe podejście...

W przychodni zanikały podziały klasowe, zawierało się ciekawe znajomości. Obok młodych, zranionych w uczuciach romantyków, a także mężczyzn bez zasad i kobiet bez złudzeń z tak zwanej inteligencji, stałymi gośćmi byli przedstawiciele środowisk robotniczych, którzy namowy przepracowanej lekarki, zachęcającej do używania prezerwatyw zbywali argumentami ekonomicznymi: "Prezerwatywy kosztują, a wy leczycie za darmo". Tam też poznałem Jana Himilsbacha. Jeszcze nie grał i nie pisał, tylko opowiadał. Akurat wtedy o tym, jak pewna panienka odradzała mu, po koleżeńsku, posunięcie się z nią za daleko, informując, że ma syfa.
- Odpowiedziałem jej - stwierdził Janek - nic nie szkodzi. Jestem mężczyzną.
- I co, złapałeś? - zainteresował się któryś z pacjentów.
- A jak! - odpowiedział  dumą.

Ciekawe czy w akcji "W" brali też udział nasi domowi superbohaterowie...

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.