Rok polskiego "Vogue'a". Zaczęło się słabo, potem nic się nie zmieniło. Od świata wciąż dzielą nas kompleksy

Pierwsze urodziny polskiej edycji "Vogue" to celebracja nijakości i przewidywalności. Cudze chwalimy, swojego się wstydzimy. Zamiast kroczyć dumnie przez światowy rynek krakowiakiem - dryfujemy w pampersie pełnym kompleksów.

Kilka lat temu na Facebooku znalazłem przypadkiem grupę zwolenników powstania polskiego "Vogue’a". Pomyślałem wtedy: “Zwariowali. Najdoszczętniej pogłupieli”. Wydawało mi się to absurdalne. "Vogue" w Polsce? Co będzie tam reklamowane przy średnich krajowych wystarczających ledwo na buty z CCC? Baczyńska dla sieci Rossman? Jemioł dla Biedronki? Czy Kupisz dla Lidl Exclusive? Ile będzie kosztował? Wtedy głośno się śmiałem, dzisiaj wiem, że pieniądze, które kiedykolwiek wyłożyłem na ten magazyn, to najgorsza inwestycja życia. Tanie wino bardziej by mną szarpnęło. No i po przynajmniej miałbym kaca. Po lekturze "Vogue" nie ma ani kaca, ani żadnych emocji. Człowiek jest wyprany. Wykrochmalony jak przedstawiane tam opinie. A raczej ich brak.

Moja wizja polskiego wydania "Vogue'a" była w skrócie taka: “Naczelną zostanie Mercedes Nie-Benz w nazwisku, chyba, że najpierw ogłosi to na snapie Maffashion - wtedy będzie konkurs na to, która pierwsza zetnie włosy. Roszpunki polskiego biznesu. Szybsza - która warkocz skróci - zasiądzie na fotelu. Jeśli pozycji nie dostanie klikalna w sieci szafiarka, to zajmie ją nieznane dziecko znanego rodzica, któremu do końca życia zawdzięczać będzie nazwisko, pozycję i brak własnych osiągnięć. Felietony napisze jakaś towarzyszka (lub towarzysz) z klasą, żeby było “ą”, “ę”. Zdjęcia wykona polski zdjęciorób, który sam siebie mianował fotografem na skalę światową. Dookoła głodne modelki z kieliszkiem szampana lub kolorowym drineczkiem, choć utrzymać go będzie ciężko, bo nie posiliły się dzień cały, żeby chudo wyglądać na zdjęciach. Najlepiej, gdyby leżały jeszcze na workach wypełnionych pyrami. Okładkę ozdobi pewnie jakaś koleżanka naczelnego albo telewizyjna Tap Madl. Kreacja okładkowa oczywiście Selfid Windoliński. To nic, że worek na śmieci wygląda bardziej dostojnie, ale jedwab się przywiozło z kosmosu, i cena kosmiczna, i wszyscy biją brawo. Owacje na stojąco”.

Zobacz wideo

Miałem rację. W Polsce liczą się nazwisko i układy - nie talent. Nasi redaktorzy nie maja zwyczaju w życiu i tekstach skakać na główkę. Zamiast ryzyka wybierają bezpieczne, rekreacyjno-amatorskie pływanie żabką w basenie udające profesjonalne pływanie zawodowe. Ale do takiego podejścia do własnej pracy potrzeba wyobraźni i odwagi. My zaś mamy naród pełen tchórzy bojących się porażki i spadku z krzesła. Po co zatem ryzykować? Lepiej bezpiecznie uprawiać modę w gumce. Na próżno szukać tam osobowości, charakteru czy jakiejkolwiek iskry. To jest mdłe, nijakie, po prostu jakieś modowe siorbanie wielkiego świata przez plastikową słomkę.

Luty 2018: “Nadejszła wiekopomna chwila”. Na rynek wszedł polski "Vogue". Na okładce dwie ikony krajowej mody - Anja Rubik i Gosia Bela. Za nimi państwowo-radziecki Pałac Kultury i Nauki w pełnym wzwodzie. Za obiektywem zaś, światowej sławy fotograf - Juergen Teller. I czarna wołga. Miało być światowo, ale z polskim pazurem. Wyszło jak zwykle. Ziemniaki, cebula i pasztet. Czyli narodowo.

 

W Polsce nadal trwa PRL, co zostało udokumentowane na okładce - Polska nadal pod zaborami. Bo zdolnych Polaków w tym kraju przecież nie ma. U nas jest tak, że jak już coś się spieprzy, to trzeba mimo wszystko chwalić. Social media zalewają komentarze pod tytułem: „Cały kraj o Was mówi, sukces!”. Kiedy coś nie wyjdzie, to się opowiada, że był to efekt zamierzony, natura, taki urok - tak jak skrzywienie członka. W tym przypadku PKiN-u. Jak usłyszał, że zdjęcie wali mu Juergen, to nauczony obserwacją turystek z Instagrama, też ustawił się swoim lepszym profilem i zrobił dzióbek z cegieł. I nagle wszyscy dopatrywali się załamań i skrzywień na innych zdjęciach fotografa. Sztuka! Od kiedy efekt zamierzony to brzydka okładka? Ja rozumiem nawet to, że Rubik i Bela, że mają status, że pracę w magazynie, no i niby kto inny, miałby się znaleźć na pierwszej okładce? Stały zatem podtrute smogiem - wykrzywione przed omdleniem z głodu. Szkoda, że wyglądały jak więźniarki z odzysku, które za chwilę zwinie czarna wołga i służby specjalne. W kraju, w którym wciąż popularne jest zakładanie teczek i posiadanie haków na wszystkich, którzy z tobą pracują, "Vogue" ukazał całą prawdę o obecnej sytuacji życiowej i politycznej. Pensje głodowe, a ten kto podskakuje, po tego od razu czarna wołga i jak u Magdaleny Parys w „Magiku” - był chłop, nie ma chłopa. Czary mary.

Jedenaście nijakich okładek później (w zasadzie to osiem, bo te z JAC, Edie Campbell i Joanną Kulig były ok) na okładce podsumowującej kreatywność redaktora naczelnego jest kto? Bela! Zaczynała jako Editor-at-Large, po roku jest Creative Director - oficjalne świętowanie awansu. Na portrecie z podpisem "Gdańsk, Gdynia, Sopot" stoi w stylizacji jak Helga. Rok temu pod zaborami radzieckiego pałacu, teraz pod zaborami niemieckiej stylizacji. Za rok będzie zabór austriacki, za dwa lata może wyzwolenie. Czy możemy się wreszcie uwolnić od bylejakości? Czy doczekam się okładki, po zobaczeniu której legnę za ziemię i przeżegnam się z wrażenia przez plecy własną stopą, bo tak wygnie mnie zachwyt?

Małgosia Bela na okładce 'Vogue'a'Małgosia Bela na okładce 'Vogue'a' Vogue Polska, fot. Hill & Aubrey

Czy w Polsce naprawdę nie ma modelki godnej okładki rodzimej edycji? Dlaczego nie chwalimy się narodowym dobrem? Dlaczego magazyn tak prestiżowy nie kreuje nowych twarzy, nie umacnia na świecie tytułu Polek jako najpiękniejszych kobiet na świecie? Gdzie Ania Jagodzińska- pierwsza Polka z okładki amerykańskiego wydania? Gdzie nowe twarze jak Mag Cysewska, Jay Jankowska czy Michelle Gutknecht? Gdzie polscy projektanci? Dior czy Gucci to żaden syndrom luksusu, bo te szmaty, mimo że luksusowo drogie, leżą na zapleczach ich sklepów w workach takich samych, jak dżinsy u Ruskich na targu. "Vogue" Polska to magazyn o kulturze tak wysokich lotów, że coraz więcej ludzi wysiada z tego statku, bo dostaje lęku wysokości. Kiedy stoję w sklepie Conde Nast w Londynie, w Vogue House, ze wszystkimi światowymi wydaniami magazynu - my prezentujemy się zawsze tak kulturalnie, że nawet Polonia wybiera brexit i kupuje wersję angielską.

 

Od magazynu takiego jak "Vogue" oczekuje się bycia "jakimś". Tymczasem to papierowe mydliny na zapchanie rozdziawionych gęb. Najciekawsza w tym magazynie jest jego strona internetowa (brawo dla Hanny Rydlewskiej) oraz teksty Kopińskiej i Zaczyńskiego. #sorrynotsorry za opinię. Nie lubię burek ani kagańców i nie mam zamiaru popierać ich w trendach na ten, ani na kolejny sezon. To nie mój fetysz. Polski "Vogue" to pokaz naszych kompleksów. My dalej żyjemy zachodem, chcemy się nim zachłysnąć. Wciąż wydaje nam się, że jesteśmy od tego zachodu gorsi. Płyniemy kompleksem. Albo nie - jesteśmy jeziorem kompleksów, stoimy w miejscu. Spowija nas modny smog. W najnowszym zaś wydaniu horyzont Trójmiasta.

Bartek Fetysz

Więcej o:
Copyright © Agora SA