Nie będzie nadużyciem teza, że pili wszyscy. Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, robotnicy i inteligenci, opozycjoniści i ludzie władzy. Według danych zebranych przez Krzysztofa Kosińskiego, autora książki "Historii pijaństwa w czasach PRL", pod koniec lat 70. wypijano rocznie blisko 300 milionów litrów czystego alkoholu etylowego, co w przeliczeniu na statystycznego Polaka dawało ok. 8,6 litra. Ponad 66% tego stanowiła wódka, na drugim miejscu było piwo (20,3%) i wino (13%). W latach 80. każdy nasz rodak powyżej 16. roku życia wypijał rocznie już ponad 20 litrów wódki.
Podobnie jak w piłce nożnej, także pod względem wlewanej w gardła naszych rodaków wódki przodowaliśmy na świecie. Choć jest to zajęcie bardzo wyniszczające i szkodliwe, to jednak, niestety, za czasów minionego ustroju stanowiło nieodłączną część życia wielu Polaków. Jak pito? Gdzie? Czym się raczono? Powiedzieć, że spożywano po prostu dużo wódki, to zdecydowanie za mało...
Kadr z filmów propagandowego traktującego o szkodliwości alkoholu
PRL bogato wyposażonymi sklepami nie stał. Chyba, że mowa o sklepach monopolowych. W dwa lata po wojnie działało już 17 tysięcy punktów sprzedaży alkoholu. W latach odwilży było ich 58,5 tysiąca. Jeden z pracowników fabryki Wagonów w Świdnicy pisał:
Pracownicy PSS Spolem
Władza jasno określała, jak taki punkt sprzedaży ma wyglądać.
Co ciekawe, PMS uznał, że praca w spirytusowym sklepie stanowi formę nobilitacji lub też rekompensaty, dlatego zalecano zatrudniać tam inwalidów wojennych oraz "ludzi wybitnie pokrzywdzonych przez okupację niemiecką oraz innych ludzi godnych zaufania". Dodatkowo w wytycznych pisano, żeby pracownicy punktów byli "energiczni" i "przedsiębiorczy".
Kadr z "Polskiej Kroniki Filmowej", klient sklepu spirytusowego kupuje alkohol w czasie przerwy w pracy
Spirytusowe sklepy pozostawały głównym źródłem zaopatrzenia w napoje alkoholowe. W PRL-u panowało powszechne przeświadczenie o elitarności lokali gastronomicznych, gdzie także można było kupić coś mocniejszego. Do modnych knajp typu Kameralna nie chadzał każdy. O ile studenci czy partyjni mieli swoje dedykowane lokale, o tyle ludzie nie zaliczający się do żadnej z tych grup albo pili w domu, albo mogli się udać do mniej modnych wyszynków lub barów gorszej kategorii, tzw. spelunek. Taka wyprawa wymagała nie tylko mocnej głowy, ale także i szczęścia. Wiele z nich, jak określa to Krzysztof Kosiński, była "czarnymi dziurami wielkich miast". Nie raz zdarzało się, że po wizycie w warszawskim barze Bródnowski dany śmiałek przepadał bez wieści.
W Warszawie za modne spelunki uważano winiarnie "U Hopfera", "Gruba Kaśka", "Szwajcarska", "Baryłeczka", "Jantar", bar "Harnaś" na Ochocie czy też tzw. "probiernię" przy Marszałkowskiej 68. Wszystkie lokale miały jeden mianownik: duża ilość i niski standard.
Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej, klienci kiosków piwnych
Inna kategorią były też kioski piwne. Od lat 60. w małych, pomalowanych na zielono budkach można było kupić właściwie tylko piwo (czasem też herbatniki, papierosy czy czekoladę). Mówiąc delikatnie, kioski nie należały do specjalnie ekskluzywnych miejsc.
Klientami byli przede wszystkich mężczyźni, zatrzymujący się przy kioskach w drodze do lub z pracy. Jeżeli na kufelek orzeźwiającego napoju chciała zatrzymać się kobieta, musiała się liczyć z niechętnymi spojrzeniami przechodniów. Nie powinno jej to zdziwić - w latach 60. powszechnie uważano, że piwo to trunek dla mężczyzn. Gdy zamawiał on piwo dla siebie, swojej partnerce stawiał sok lub oranżadę.
Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej
Kioski piwne można uznać za zaczątek lokali gastronomicznych. Miejsca, gdzie można było coś zjeść i coś wypić, należały jednak do rzadkości. Nawet w miastach lokali z wyszynkiem było niewiele. Przeważały zdecydowanie knajpy, gdzie jedzenie było jedynie dodatkiem do serwowanego alkoholu. Za przykład może służyć opisana przez Romana Śliwonika sytuacja z popularnej "Kameralnej".
Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej
Potrzeba picia była w narodzie tak duża, że wiele kawiarni przebranżawiało się w pijalnie wódki i piwa. Lokal, w którego karcie klienci nie znajdywali alkoholu, był po prostu nierentowny.
Czasem jednak, gdy funduszy brakowało na wieczór w knajpie, sklepy monopolowe były już dawno zamknięte, a w butelce z domowym bimbrem widać było już denko, jedynym ratunkiem pozostawały tzw. meliny. W Warszawie legendarną wprost meliną była ta przy cmentarzu na Woli. Było to miejsce na uboczu, znane wszystkim mieszkańcom stolicy. Równie popularna była meta przy placu Zbawiciela.
Poza dużymi melinami było też bardzo wiele drobnych punktów - i to nawet w nieoczekiwanych miejscach, np. u poważanej przez wszystkich sąsiadki. W Warszawie można też było spotkać mobilne meliny, czyli po prostu ludzi, którzy chodzili po mieście z zapasem alkoholu. Przechodząc głównymi ulicami, mamrotali pod nosem "wódka" lub "spiryt". Zainteresowany zakupem był prowadzony do siedziby handlarza lub ten wręczał mu butelczynę w ustronnym miejscu.
Kadr z filmu "Miś"
Jak pisze Krzysztof Kosiński w "Historii pijaństwa w czasach PRL", struktura spożycia alkoholu miała w czasach PRL wyraźnie "wódczany" charakter, przede wszystkim ze względu na utrwalanie się proletariackich wzorów picia. Według danych przytaczanych przez autora, tuż po II wojnie światowej aż 92% wszystkich trunków stanowiła wódka. W kolejnych latach ta dominacja nieco zmalała na rzecz piwa i wina. Jednak do lat 90. Polacy najczęściej kupowali właśnie wódkę. Od lat 60. do 80. prowadziliśmy w europejskich statystykach dotyczących jej spożycia. Na Zachodzie wybierano raczej słabsze trunki, "zagrożeniem" dla naszej pozycji lidera były jedynie inne kraje bloku wschodniego.
Etykiety polskich wódek z czasów PRL
Skoro polski rynek charakteryzował się największym popytem na wysokoprocentowe trunki, warto sobie zadać pytanie, czy Polacy byli też największymi ich koneserami czy może jakość ustępowała miejsca ilości.
Choć Baltic Vodka cieszyła się wybitnie złą sławą, to ona królowała w sklepach monopolowych. Skazani na nią Polacy sięgali jednak po tę wódkę z przymusu i często nie bez wstrętu.
Z równą dozą pogardy otaczano takie wódki jak Vistula czy Żytnia Mazowiecka. Obie często wypełniały sklepowe półki, jednak to nie tych etykietek w sklepach szukało oko bardziej wybrednego konesera. Z największym smakiem pito Żytnią i Wyborową. Obie z wódek dostępne są do dziś na polskim rynku, niesłabnącą sławą cieszy się Wyborowa.
Etykiety vermouthów z czasów PRL
Jeśli jednak chodzi o "czyste", to na polskich stołach najczęściej jednak można było spotkać tzw. "Wódkę z czerwoną kartką", która miała charakterystyczną czerwoną etykietkę. W sklepie trzeba było za nią zapłacić około 44 złotych. Bardziej zaprawieni w bojach sięgali po Spirytus Młodzieżowy o mocy 70%. Dziś wydaje się to sporo, jednak parę lat temu nie brakowało ludzi, którzy go pijali. Warto też pamiętać, że w czasach komuny wódka miała więcej alkoholu, było to 45%, a nie 40%.
Kadr z filmu "Brunet wieczorową porą"
Jeżeli jednak ktoś dysponował jedynie domowej roboty bimbrem w butelce po mleku lub też wódką niezbyt lubianej marki, zawsze mógł ją przystroić. Jeszcze nie tak dawno "ubranka" dla butelek nikogo nie dziwiły, gospodynie domowe prześcigały się w produkcji tego typu cudeniek. Przykład? Oto wódczane wdzianko odnalezione na dnie szafy, motyw zwierzęcy:
Archiwum prywatne - ręcznie robiony pokrowiec na butelkę w kształcie pudelka
Jeżeli przyjęcie było wyjątkowe, wtedy sięgano też po mniej odświętny alkohol, np. po wódki smakowe. Do dziś niesłabnącą renomą cieszy się Śliwowica, Krupnik czy Żubrówka. Polacy ugaszczali też "Angielską Gorzką" czy "Tarniówką". Jeżeli chodzi o inne wysokoprocentowe alkohole kupowano również "Gin z palemką", który nazwę zaczerpnął od rysunku palmy na etykietce. Ogromną elegancją i zasobnym portfelem wykazywał się ten, kto na stole stawiał Slantschew Brjag, czyli ekskluzywną, jak na tamte czasy, bułgarską brandy.
Popularne w PRL Brandy Pliska i Słoneczny brzeg
Winiak luksusowy i Ratafia pito w PRL przy ważnych okazjach
Od czasu do czasu Polacy kupowali też inne wódki smakowe, np. cytrynówkę czy pomarańczówkę lub też Ratafię czy porzeczkową wódkę Cassis, jednak te alkohole uchodziły za kobiece. Słodki smak klasyfikował je w grupie trunków deserowych. Z tych Polacy najczęściej sięgali po domowej roboty nalewki lub też drinki z oranżady.
Oprócz oranżady ze spirytusem na koniec przyjęcia podawano też wiśniówkę lub tzw. kakao-choix, czyli spirytus z mlekiem zagęszczonym lub kakao, w wersji kryzysowej z kawą. Te trunki idealnie pasowały do andrutów przekładanych dżemem lub tortu. Dużą ekstrawagancją, lub według niektórych marnotrawstwem, były ówczesne drinki, choć tak naprawdę jeden: wódka z sokiem pomarańczowym. W późniejszych czasach za rarytas uznawano wódkę z colą.
Etykiety polskich wódek z czasów PRL
W dużym uogólnieniu wszystko, co nie było wódką, albo uznawano za alkohol dla kobiet, albo nie traktowano jako alkohol - np. piwo. W PRL-u było ono nieco słabsze niż obecnie (dziś ma średnio 5,2%, wtedy ok. 4,5%), jednak nie było go w aż takich ilościach. Na rynku było dostępne raptem kilka marek. Na początku jedynie Okocim, czyli tzw. "Tańcząca para" (nazwa pochodzi od logo na etykiecie), cieszyło się największą renomą.
Etykiety polskich piw z czasów PRL
Na sklepowej półce można też było dostać piwo Leżajsk, a spod sklepowej lady piwo Żywiec. Komu się poszczęściło, mógł w delikatesach dostać sześciopak buteleczek o pojemności 0,33 l. Równie rzadko można było włożyć do swojej siatki na zakupy "Kuntersztyny", czyli piwa z Browaru Grudziądz. Szeroką ofertą chełpiły się browary regionalne, jednak ze względu na kiepski smak nie znajdowały wielu odbiorców. Swoistym przełomem było, gdy do sklepów weszła Warka i Pułaski, nowe dość smaczne marki. Ale niezależnie od tego, jakie logo widniało na etykiecie, należało zawsze trzymać się określonej reguły przy zakupach.
Nasz katalog zamykają wina. Te jednak pijano rzadko. W mniejszym przedziale cenowym było tzw. "wino patykiem pisane" (nazwa od projektu graficznego etykietki) oraz popularna Alpaga. Ówcześni koneserzy raczyli się natomiast "byczą krwią", czyli czerwonym węgierskim winem Egri bikavér.
Etykiety win popularnych w czasach PRL
W Polsce piło się dużo, więc dużo środków też na ten cel przeznaczano. Według danych przytaczanych przez Kosińskiego, w latach 80. przeciętna polska rodzina wydawała na alkohol 70 tysięcy złotych. Biorąc pod uwagę, że wówczas 36% rodzin żyło na granicy ubóstwa, to zaskakująca rozrzutność. Jednak zliczając wszystkie inne wydatki statystycznych Kowalskich, na trunki wydawali oni około 10% swoich dochodów. Jak zauważa autor "Historii pijaństwa w czasach PRL", skoro Polaków nie stać było na żadne dobra typu elektronika, sprzęt AGD, rozrywka, kultura (bądź też nie były one dostępne), to zakupy w monopolowym stały się substytutem konsumpcji w ogóle.
Polska władza ludowa, jeśli chodzi o sposoby biesiadowania, za niedościgniony wzór stawiała sobie przyjaciół ze Wschodu. W świecie elit rządzących krążyły legendy o kremlowskich obyczajach, które nasi dygnitarze starali się wcielać w życie. Oczywiście należy pamiętać, że w szeregach władzy znajdowali się także alkoholowi asceci np. Władysław Gomułka, Wojciech Jaruzelski czy Michaił Gorbaczow, w których towarzystwie wręcz nie wolno było się pokazać z kieliszkiem czegoś mocniejszego.
Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej
Tak wstrzemięźliwe spotkania należały jednak do rzadkości. Krzysztof Kosiński, powołując się na zebrane przez siebie liczne skargi na przedstawicieli władzy, jasno dowodzi, na jak wielką skalę piła władza w PRL. Nie chodzi tutaj o bankiety na wysokim szczeblu, lecz przede wszystkim na stopniu lokalnym. Nie tylko liczne służbowe wycieczki, pikniki zakładowe czy wczasy (opłacane ze środków firmowych) służyły do odbywania alkoholowych libacji. Dobrym pretekstem był także zwykły dzień pracujący.
Kadr z propagandowego filmu traktującego o szkodliwości alkoholu
Spora część społeczeństwa patrzyła przychylnie na lubiących wypić przedstawicieli władzy, dzięki wódce dało się sporo rzeczy załatwić ("w urzędach na sucho nie idzie" - pisał, przytaczany przez Kosińskiego, mieszkaniec Karczewic). Nad pijanym w sztok funkcjonariuszem nierzadko nie dawało się jednak zapanować, wielokrotnie dochodziło do przemocy. W jednym z PGRów, przybyły na wizytację i spotkanie z młodzieżą kompletnie pijany sekretarz KZ PZPR upatrzył sobie młodą komendantkę SP. Na flircie się nie skończyło.
Gdy z odsieczą nadciągnęli brygadziści i wyżej postawieni pracownicy PGR-u, awanturnik wpadł w furię, jednemu z mężczyzn przystawił do głowy rewolwer. Cudem uniknięto tragedii. Co ciekawe sprawca zajścia dzięki wpływom uniknął jakichkolwiek konsekwencji.
W PRL-u ludzie władzy nierzadko czuli się bezkarni i szczególnie w mniejszych miejscowości bezczelnie to wykorzystywali. Alkohol w godzinach pracy nikogo nie dziwił, nie brakowało incydentów erotycznych z użyciem przemocy, bójek kierowników i dyrektorów w czasie oficjalnych uroczystości, wpraszania się na imprezy, pobierania haraczy w postaci alkoholu. Pijanych z reguły charakteryzuje przeświadczenie, że wszystko mogą, ludzie władzy nie tylko rzeczywiście wszystko mogli, lecz także to robili.
Być może wiele osób sprzeciwi się tezie, że to alkohol organizował w PRL życie towarzyskie i społeczne, jednak z pewnością każdy się zgodzi, że był on jego nieodłącznym elementem. W kraju wódką płynącym nie sposób, żeby nie wytworzyła się cała kultura picia. Jednym z najciekawszych zjawisk jest cały katalog "okazji do wypicia". Co prawda, jak pisał Krzysztof Mętrak w swoich "Dziennikach", jest tyle motywów picia, ilu pijaków, to jednak są takie, które powtarzają się częściej.
Kadr z rozmowy dziennikarki TVP z klientami sklepu monopolowego
Okazje do picia można podzielić na trzy zasadnicze grupy. Do pierwszej grupy należy zaliczyć - podobnie jak dziś - różnego rodzaju spotkania towarzysko-rozrywkowe. W PRL-u chętnie zaglądano do kieliszka, żeby coś uczcić. Pretekstem były premiery, awanse, wypłaty, wyprowadzki, parapetówki, zapoznawanie się z nowymi sąsiadami, wyjazd na wczasy, otrzymanie paczki z zagranicy, a także wszelkiego rodzaju sukcesy zawodowe. Jak zauważa Krzysztof Kosiński, na wsi najwięcej wódki lało się z tej okazji na jesieni, w okresie sprzedaży owoców. Czasami było jej nawet więcej niż samych płodów rolnych, więc władze wydały zakaz sprzedaży alkoholu w dni targowe. Jednak nie zdołał on przełamać ugruntowanej tradycji.
Być może jednak wcale nie chodzi o sytuację, lecz o jej podmioty. Można stwierdzić, że wszędzie tam, gdzie pojawiała się grupa ludzi, tam pojawiało się picie. Im więcej gromadziło się ludzi, tym picie było mocniejsze, dlatego w pamięci wielu zapisały się imprezy masowe (a przynajmniej ich fragmenty), a więc odpusty, festyny, dożynki, mecze (zarówno wygrane i przegrane), zabawy i dyskoteki.
Kadr z filmu propagandowego traktującego o szkodliwości alkoholu
Pito także przy okazji mniej oczywistych masowych spotkań np. wyborów i wigilii wyborów (obok lokali ustawiano nawet specjalne bufety z wódką dla wyborców, zwycięzcy wyborów pili z reguły w lokalach wyborczych razem z członkami komisji), Dnia Kobiet, Dnia Górnika czy Dnia Energetyka, a także świąt religijnych.
W kronice towarzyskiej PRL-u znamienne miejsce zajmowały oczywiście imieniny. Dziś z tej okazji ludzie spotykają się już rzadko, jednak jeszcze parę lat temu imieninowy śledzik, wódeczka, galareta i goździk na stole należały do obowiązkowych elementów w imprezowym kalendarzu. Gdy jednak nie było już naprawdę żadnej urzędowej, prywatnej, zawodowej bądź też religijnej okazji, Polak i tak potrafił sobie poradzić, w myśl zasady "słońce świeci, ptaszek kwili - może byśmy się napili" lub też "spotkaliśmy się tu jak wróble - wypijmy po kuble".
Mówi się o PRL-u, że ciągle był pijany. Jednak należy pamiętać, że jeszcze parę lat temu odgrywał on zgoła inną rolę niż obecnie. Stanowił substytut konsumpcji, a więc i katalizator pracy zarobkowej, a także pełnił funkcję związkotwórczą. Płaszczyznę relacji międzyludzkich w minionej epoce trudno wręcz sobie wyobrazić bez alkoholu. Oczywiście nadużyciem byłoby stwierdzenie, że życie ludzi tylko wokół niego się kręciło, jednak nie sposób zaprzeczyć, że historie wielu się od niego w PRL-u zaczynały.
Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej - mężczyźni piją alkohol w przerwie w czasie pracy
Dziś w większości przypadków nikogo nie dziwi już odpowiedź "dziękuję, nie piję". Jednak w PRL-u nie tyle, że słyszało się ją rzadko, co po prostu mało osób wyobrażało sobie inne zachowanie niż wspólne wychylenie kieliszka, gdy ćwiartka czystej wjeżdżała na stół. Co ciekawe na widok butelki czystej i dwóch kieliszków potrafiły cichnąć najbardziej zajadłe spory. Przypomnieć można sobie sytuację przedstawioną w filmie "Strach" z 1975 roku w reżyserii Antoniego Krauze. Jerzy Stuhr wraz ze swoim kolegą w hotelu pracowniczym urządzają sobie kameralnie spotkanie przy winie. Ich głośne rozmowy złoszczą próbującego spać współlokatora. Zaostrzającą się kłótnie kończy zaproszenie do wspólnego raczenia się winem.
Nie trzeba chyba mówić, że wódka okazała się remedium na kłótnię, a panowie szybko zawarli znajomość.
Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej
Alkohol nie tylko umożliwiał poznanie nowych ludzi i był sygnałem do pojednania, lecz także stał się warunkiem jego zawarcia. Wiele ważnych decyzji, zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i prywatnej mogło wejść życie dopiero po wódczanej ratyfikacji. Jednak alkohol nie tylko zapewniał powodzenie danego interesu, lecz także - co może niektórych dziwić - dobre zdrowie. Na przestrzeni lat powstało bardzo wiele legend o dobroczynnym działaniu alkoholu, które zebrał Kosiński. Różnorakimi nalewkami leczono problemy żołądkowe, sercowe czy nerwowe. Jednak pani z monopolowego to nie lekarz lub farmaceuta, a etykieta to nie ulotka. Zdarzało się więc, że np. do szkoły przychodzili uczniowie pachnący wódką, gdyż rodzice leczyli ich tak pieczołowicie z bólowych dolegliwości poprzedniego wieczora.
Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej
Istnym kuriozum były jednak zalecenia poradni przy ulicy Długiej 28 w Krakowie. Ponoć głoszono tam, że kobiety w ciąży powinny raczyć się piwem. Generalnie uważano, że alkohol jest zdrowy - dla każdego. Jednak należy zwrócić uwagę na jego rodzaj. Źle wybrany trunek może zaszkodzić.