Został mistrzem olimpijskim, bo koledzy brali za niego zastępstwo w pracy - fenomenalny wyczyn polskiego panczenisty Zbigniewa Bródki , strażaka z Łowicza, był okupiony naprawdę ciężką pracą.
O tym, że mistrz ma pod górkę i musi godzić pasję sportową z obowiązkami zawodowymi już wiemy. W niedzielę ekipa "DD TVN" porozmawiała z Jackiem Szyligowskim z Państwowej Straży Pożarnej w Łowiczu, gdzie na co dzień służy Zbigniew Bródka. Przy okazji wyjaśniło się, dlaczego po zwycięstwie Bródka dziękował również strażakom.
Wspieraliśmy go, począwszy od biegu na tysiąc metrów, a teraz na tysiąc pięćset. Wierzyliśmy w niego, on też wiedział, że go wspieramy i zrobił nam niespodziankę.
Wsparcie miało bardzo praktyczny wymiar: koledzy brali dyżury po to, by Bródka mógł trenować.
Trenował i zagranicą i startował w pucharach, więc te wszystkie jego nieobecności w służbie chłopcy, czyli jego koledzy musieli uzupełniać. Zbyszek, jak wracał po pucharze, to wtedy za nich pełnił służbę. Wtedy koledzy mieli wolne - mówił dalej Szyligowski.
Fot.screen youtube
Droga do sukcesu Zbigniewa Bródki była wyboista. W Polsce nie ma krytego toru łyżwiarskiego z prawdziwego zdarzenia, ani też nasi panczeniści nie mieli hojnych sponsorów. A jednak udało się zdobyć najważniejszy dla każdego sportowca medal - olimpijskie złoto.
Wszystko robimy bez kasy, jak najtaniej, bardzo ubogo, a tu coś takiego wyrosło z Domaniewic - mówił w tej samej rozmowie trener Zbigniewa Bródki. - To był też upór, chęci, żeby zrobić coś z niczego. Gdyby tutaj w Domaniewicach nie było lodu, nie byłoby też Zbyszka. Jest silny psychicznie, inteligentny, wie, do czego dąży. Nigdy nie myślałem, że to może być ktoś z naszego terenu, z tej sali. To ukoronowanie 30 lat pracy.
Zbigniew Bródka REUTERS/MARKO DJURICA REUTERS/MARKO DJURICA
alex