Magda Gessler zakłada portal plotkarski. Inny niż wszystkie. "Besos"? Nie, ale "nazwa będzie kapitalna"

Magda Gessler wypuściła na rynek serię zdrowych wędlin, który nazwała "Besos". W rozmowie z Plotek.pl opowiedziała o kulisach tego przedsięwzięcia. Przyznała też, że na wiosnę planuje uruchomienie... portalu plotkarskiego.

Jacek Zalewski, Plotek.pl. Udał się Pani figiel ze słynnym już besos. Zaczęło się od pocałunków na Facebooku, a skończyło na wędlinach "Besos". Taki był plan?

Magda Gessler : - Nie, nie... Mam przyjaciółkę na Facebooku, która mieszka w Hiszpanii i często pisała do mnie "besos", czyli buziaki, więc ja jej odpowiadam tak samo: "besos". Kilka osób, które znają hiszpański, również zaczęło powtarzać to słowo. Rozniosło się to w tempie nieprawdopodobnym. Nie było tu żadnej strategii, ja w ogóle nie myślę marketingowo, to raczej kwestia jakiejś dzikiej intuicji.

W jaki sposób zatem planuje Pani docierać ze swoimi wędlinami do odbiorców?

- Na razie odbiorcy szturmują sklepy i aktywnie zgłaszają te, w których Besos jeszcze nie ma. Besos ma też własny profil na Facebooku, w który wielbiciele prawdziwych wędlin mocno się zaangażowali. Wkrótce pojawią się też przepiękne food trucki, serwujące gorącą białą kiełbasę i parówki prosto z ulicy.

Najpierw były "buziaczki" na Facebooku, czy nazwa wędlin?

- Besos to nie tylko zdrowe wędliny, to również cała linia pysznych, ekologicznych produktów, które wkrótce pojawią się na rynku. Lubię mówić o tym, że Besos to mój pocałunek dla zdrowia. Dzisiejsze tempo życia wymusza na wielu z nas jedzenie w pośpiechu, nie mamy czasu na celebrację posiłków. Jeśli zatem musimy jeść szybko, jedzmy przynajmniej to, co zdrowe.

"Besos" jako filozofia życia?

- Dla mnie najważniejszą rzeczą jest dobra energia, szczególnie ta międzyludzka. Ta energia bierze się również z dobrego jedzenia. Spiesząc się, ludzie sięgają po najgorsze produkty, również dlatego, że są najtańsze. Dlatego zmianę naszego świata na zdrowszy zaczęłam od najprostszych rzeczy. Mogłam przecież skupić się na suszonych wędlinach, kindziukach, szynkach. To nie byłoby trudne, jestem zaprzyjaźniona z producentami najlepszych i najdroższych szynek na świecie. Tylko że to nie miałoby sensu, bo odbiorców tego typu produktów nadal w Polsce byłaby ledwie garstka. Postanowiłam za to urwać hydrze łeb i odzyskać dla nas najbardziej zniesławiony produkt, czyli parówkę. Przed wojną w Polsce parówki podawano chorym dzieciom, żeby nie obciążać ich żołądków, taki to był delikates. No ale wtedy nie wkładano do parówek niejadalnych składników.

Zobacz wideo

Firmy lubią deklarować, że mają "misję", w ten sposób zgrabnie kamuflując fakt, że powstały z chęci zysku. Pani świadomie rezygnuje z zysku?

- Wiele lat czekałam na taki moment. Wielokrotnie proponowano mi za reklamę takie pieniądze, których nie mam, a które każdy chętnie chciałby mieć. Nie zgadzałam się, bo reklamowane produkty stały w sprzeczności z moimi ideałami. Nawet dla dużych pieniędzy nie będę niszczyła mojego autorytetu. Mój cel wynika z mojej pasji. Chcę, żeby ludzie wierzyli, że jednak jest ktoś, kto nie kłamie, gdy mówi o zmianie w Polsce. Od lat uparcie zmieniam kulinarną mentalność Polaków i każdy sukces na tym polu daje mi ogromną satysfakcję.

Tworzy Pani zdrowe wędliny, jednak na ich etykietach, poza mięsem, wciąż znajdziemy listę dodatków, których nazwy mogą budzić nieufność.

- Parówek bez substancji konserwujących wyprodukować i sprzedawać się nie da, bo gdyby nie azotyn sodu, szybko rozwinąłby się w nich jad kiełbasiany. Ważne jest, żeby wiedzieć, że azotyn sodu nie jest szkodliwy, jeśli nie podgrzejemy go powyżej 130 stopni Celsjusza. Dlatego parówki parzy się wrzątkiem, a nie grilluje. Azotyn sodu brzmi strasznie, ale jest wiarygodny, nikt jeszcze nie wymyślił lepszego i bezpieczniejszego środka konserwującego mięso sprzedawane masowo. Ważne są też proporcje - ilość azotynu, którą koniecznie musimy dodać do parówek jest daleka od górnej granicy tego, co dopuszcza Unia Europejska. Ta górna granica to 120 g na kilogram mięsa. W parówkach randkowych jest go o ponad połowę mniej, a dodatkowo nie ma w nich żadnych trujących fosforanów, nie ma chemicznych wzmacniaczy smaku. Te parówki są naprawdę zdrowe.

"Parówki randkowe" mają taką nazwę, że trudno ją zapomnieć, ale to skojarzenie nie jest oczywiste.

- Parówki randkowe mają w składzie prawdziwy lubczyk, staropolskie zioło miłości. Poza tym są moim wspomnieniem pierwszej randki w Hawanie, przy puszce parówek z Polski. Siedzieliśmy nad brzegiem morza i wcinaliśmy parówki (śmiech).

Serio widzi Pani parówki randkowe w menu zakochanych?

- No pewnie, wszystko co dobre, może się w takim menu znaleźć. Wszystko zależy od fantazji (śmiech).

Wędliny Magdy GesslerWędliny Magdy Gessler Plotek Exclusive

Rynek w Polsce podzielony jest między gigantów. Chce Pani stać się jednym z nich czy zagospodarować niszę?

- Nie myślę w ten sposób. Każde moje działanie - czy to w "Kuchennych rewolucjach", czy podczas pisania moich przewodników, czy wreszcie przywracania zapomnianego smaku wędlin jest nastawione na zmianę kulinarnej świadomości Polaków. Cieszę się, że to działa, że ludzie szukają tego, co dobre i coraz bardziej świadomie odrzucają fałsz i obłudę. Pomysły powstają na bieżąco. Nawet teraz, jak tu z panem rozmawiam, tworzę sobie w głowie portal plotkarski. Jak ruszy, to będzie szaleństwo.

Nie przesłyszałem się? Tworzy Pani portal, który będzie pisał o celebrytach?

- Chciałabym pisać o nich inaczej niż dotąd. Ma komunikować jak najprawdziwsze rzeczy o znanych postaciach, żeby mogli wreszcie spokojnie żyć. Na pewno nie będzie nudno. Oczywiście nie będzie się nazywał "Besos", ale gwarantuję, że nazwa będzie kapitalna.

 

Zmieniła Pani tytuł książki z "Autobiografii apetycznej" na "Autobiografię pikantną". Będzie ostrzejsza, to znaczy bardziej pikantna?

- Nie zmieniłam, piszę nową. "Autobiografia apetyczna" była grzeczna, "Pikantna" już taka nie będzie. Czas na powiedzenie pewnych prawd, dotąd skrywanych, o tych ludziach, którzy przeszli przez moje życie. Nie wiem, jakim cudem jestem tu, gdzie jestem, bo po pewnych wydarzeniach i przeżyciach człowiek właściwie nie powinien się podnieść. Tymczasem ja stoję i mam się dobrze. Może dlatego, że nie czuję się osobą "z show-biznesu". "Kuchenne rewolucje" to nie show, to raczej program dokumentalny. W widowiskach nie występuję.

A "Masterchef"?

- "Masterchef" to dla mnie niezła szkoła. Po raz pierwszy muszę w nim wypełniać polecenia i robić coś, co ktoś mi podpowiada. Kapitalne ćwiczenie na zdyscyplinowanie się. Mój mąż na przykład zupełnie nie rozumie mojego naiwnego stosunku do świata. Uważa, że nie powinnam wychodzić na ulicę, bo to jest niebezpieczne. Ja się nie boję. W ubiegłym roku zrobiłam z Robertem Biedroniem bigos i udało się. Weszłam w tłum i nikt mi nie zrobił krzywdy. A mąż był przerażony!

Racjonalnie rzecz biorąc, kto mógłby Panią skrzywdzić?

- Psychofani... tak jak Johna Lennona.

John Lennon miał poglądy polityczne i nie wahał się ich manifestować.

- Ja też je mam, tylko na szczęście nikt ich nie zna.

Rozmawiał Jacek Zalewski

Więcej o:
Copyright © Agora SA